czwartek, 26 lipca 2018

8. Wojciech Chmielarz- Farma lalek


               


                Obiecałam sobie dać Wojciechowi Chmielarzowi kolejną szansę. Miałam nadzieję, że Podpalacz to była długa rozbiegówka przed bardzo dobrą serią kryminalną, bo w sumie o twórczości tego autora do tej pory słyszałam same dobre opinie. Podpalacz wybitnie mi nie podszedł. Brakowało czegoś tej powieści, brakowało powiewu świeżości, czegoś, co pozwoli jej wybić się ponad dziesiątki innych polskich kryminałów. W normalnych warunkach rzuciłabym to w cholerę i nie pakowała się w kolejną powieść z rzędu. Ale postanowiłam dać Mortce jeszcze jedną szansę...
               Farma lalek, bo taki nosi tytuł drugiej książki z serii o komisarzu Jakubie Mortce, przenosi nas z warszawskiego Ursynowa do Krotowic, małego miasteczka gdzieś w Karkonoszach, gdzie dochodzi do tajemniczych zaginięć dzieci. Miejscowa policja, niemająca do tej pory do czynienia z tak poważnymi sprawami, zwraca się do rezydującego tymczasowo komisarza Mortki, który do Krotowic trafia po raczej trudnym zakończeniu ostatniej sprawy, w ramach niejako odpoczynku. Szybko jednak okazuje się, że porwania dzieci to fałszywy trop a sprawa jest o wiele bardziej poważna, kiedy w jednej z opuszczonych sztolni nasz bohater odnajduje okaleczone ciała kobiet.
               Niewątpliwy plus za wywiedzenie czytelnika w pole fałszywymi poszlakami i nagłą zmianę profilu samej zbrodni. Co prawda jest to jeden z nielicznych plusów tej książki, ale trzeba przyznać, że to się akurat Chmielarzowi udało. Kiedy już miałam zacząć wieszać psy na kolejnym raczej nieciekawym wątku kryminalnym, nagle się okazało, że mamy do czynienia z zupełnie innym problemem.
               Autor i tym razem nie zrezygnował z charakterystycznego dla niego sposobu rozwiązywania spraw polegającego na nagłych olśnieniach i przypadkowych odkryciach. Jeżeli czytelnik chce sam próbować wpaść na trop, to będzie mu trudno, bo Mortka albo sam w cudowny sposób trafia na rozwiązanie, albo tak nieporadnie ignoruje oczywiste rozwiązania, że czytelnik musi zaczekać, aż komisarz nadąży za tym co się dzieje.
               Farma lalek co prawda trzyma poziom trochę lepiej od Podpalacza, jednak nie uniknęła błędów. Sztampowe, dwuwymiarowe postacie mieliśmy już wcześniej, drewniane dialogi również. Intryga jest na szczęście lepiej wyeksponowana, bo w Podpalaczu niemalże niknęła na drugim planie. Tutaj jest już trochę lepiej, jednak nadal jest problem z tempem akcji. Fabule w ogóle brak jest dobrego tempa. Bo to potrafi zwolnić i na połowę książki stać się ledwo wyczuwalne, żeby na sam koniec powieści przyspieszyć tak bardzo, że trudno za nim nadążyć. Mamy więc bardzo wolno rozwijającą się intrygę i rozbudowany finał zamknięty w dwudziestu stronach.
               Ale zacznijmy od początku. Pisałam już kiedyś, że w Podpalaczu, pierwszej książce z serii, drażni mnie sztampowość. Szczerze miałam nadzieję na to, że druga część będzie przynajmniej częściowo pozbawiona tej wady. Niestety, tutaj autor nie oszczędza nas od samego początku. Pierwsza scena napisana z perspektywy sprawcy (przynajmniej na to wygląda) ma swoje odzwierciedlenie w co drugim kryminale, lecz tutaj brakuje jej kontynuacji w dalszej części książki. Jest w pewien sposób zawieszona na początku i zostawiona bez wytłumaczenia, dlaczego się tam znalazła. Moglibyśmy ją zupełnie pominąć i nic by się nie stało.
               Z powtarzających się grzeszków serii o Mortce mamy również prostackie teksty bohaterów. Bo oczywiście wszyscy są tak męscy, że muszą sobie co chwilę udowadniać, że w ich żyłach płynie czysty testosteron, a jak najlepiej dać temu wyraz niż zasuwając dymankowo-ruchankowym dialogiem? Oczywiście była żona głównego bohatera jako główną cechę charakteru musi mieć seksapil, a jej nowy partner pojawia się w książce tylko po to, żeby Mortka mógł sobie zwizualizować jak dyma mu byłą. Poziom żenady jest więc wyjątkowo miejscami wysoki.
               Porozmawiajmy też o pracy policyjnej. Jedyną metodą przesłuchania według Mortki jest sprowokowanie podejrzanego tak, żeby zaczął sypać, co oczywiście następuję w pięć minut od rozpoczęcia przesłuchania. W sumie to wszyscy sprawcy w tej książce mają instynkt samozachowawczy w zaniku, bo wystarczy, że padnie na nich cień podejrzenia, a już zaczynają się spowiadać z tego co zrobili, komu i kiedy.
               Reszta policjantów jest tu głównie po to, żeby rozrysować czytelnikom aktualną sytuację do tego stopnia, że pierwsze spotkanie zespołu dochodzeniowego rozpoczyna się tekstem: „To najpoważniejsza i najważniejsza sprawa, jaką kiedykolwiek mieliśmy w Krotowicach”. Czekałam jeszcze na zreferowanie nam najnowszej historii okolicy, ale to na szczęście zostało nam oszczędzone.
               I jeszcze jedno. W Podpalaczu narzekałam na to, że ponieważ Mortka wpada na rozwiązanie za pomocą magicznych olśnień, czytelnik nie ma możliwości samemu dojść do rozwiązania zagadki. Tutaj jest podobnie, bo rozwiązanie znowu przychodzi mu jak prawda objawiona, ale są też takie momenty, kiedy to fabuła musi gonić za czytelnikiem, bo ten domyśla się, że coś jest nie tak już od kilkunastu dobrych stron. Wszyscy wiedzą, że coś jest nie tak, poza naszym głównym bohaterem, komisarzem stołecznej policji, któremu nagle drastycznie spadł poziom inteligencji i nie zauważa oczywistych faktów: coś tu śmierdzi i nawet wiemy skąd.
               Nie chcę spisywać definitywnie Farmy lalek na straty, ma ona bowiem bardzo dobre momenty i miejscami trzyma wysoki poziom. Książkę czyta się całkiem nieźle, jeżeli nie mamy wygórowanych wymagań jeżeli chodzi o kryminał. Jednak pytanie czy rzeczywiście wybija się ponad poziom innych kryminałów? I tutaj chciałam rzucić nazwiskami jakichś poczytnych autorów i autorek polskich kryminałów, którzy mogliby posłużyć jako wzór do naśladowania. Niestety, poza Miłoszewskim i jego zakończoną serią o Szackim, nikt godny polecenia nie przychodzi mi na myśl. Poszukiwanie dobrego polskiego kryminału trwa więc nadal.
               A czy do serii o Mortce wrócę? Pewnie w końcu tak, ale chyba tylko po to, żeby w końcu dowiedzieć się, skąd ta popularność serii. Bo nadal nie mogę znaleźć wytłumaczenia.


niedziela, 22 lipca 2018

7. Richard Bachman (Stephen King)- Wielki Marsz


     
      
              
 W moim wrednym serduszku lubiącym się znęcać nad książkami, jest takie cieplutko-mięciutkie miejsce zarezerwowane specjalnie dla Stephena Kinga. Nie jestem wybitną znawczynią jego twórczości, nie mam zamiar udawać, że przeczytałam wszystko, co napisał (musiałaby chyba wziąć roczny urlop, żeby przez to przebrnąć, czasami wydaje mi się, że Mróz czerpie inspiracje z twórczego tempa pisania Kinga). Przeczytałam jednak wystarczająco dużo książek Kinga, żeby pokładać w nim wystarczającą nadzieję, że następna jego książka też będzie dobra. I zwykle się nie zawodzę, a jeżeli nawet czuję mały niedosyt, to nigdy w stopniu, który kazałby mi rzucić jego książki w cholerę i zabrać się za, nie wiem, AutorKasię. Bo King może nie jest idealnym pisarzem, może czasami miewa gorsze momenty, ale panie! Jakie on ma pomysły!
               Czasami zastanawiam się, czy to jest kwestia tego, że King wpada na genialne proste pomysły, czy tego, że jakikolwiek pomysł jest w stanie opisać tak ciekawie. Jakakolwiek byłaby odpowiedź na to zawiłe filozoficznie pytanie, prawda jest taka, że King mógłby napisać trzystustronicową powieść o lewym bucie i prawdopodobnie dałoby się to czytać.
               Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że właśnie skończyłam czytać powieść o chłopcach, którzy po prostu szli przed siebie i jestem nią całkowicie zachwycona? No dobrze, może trochę przesadzam z uproszczeniem. Tytułowy Wielki Marsz jest corocznym wydarzeniem z wielką nagrodą. Jego uczestnicy mają za zadanie po prostu iść. Iść do momentu, kiedy zostanie tylko jeden. Zawodnicy nie mogą przeszkadzać sobie w marszu, zabroniona jest przemoc fizyczna, więc wydawać by się mogło, że sytuacja nie jest niebezpieczna. Poza faktem, że za zawodnikami jedzie samochód, a w nim uzbrojeni żołnierze dokładnie monitorujący każdego uczestnika. Za każde zwolnienie poniżej sześciu kilometrów na godzinę zawodnik dostaje upomnienie. Po trzech upomnieniach dostaje kulkę. A trudno jest nie dostać upomnienia, kiedy idzie się kilka dni bez przerwy. Ale historia jest bardzo prosta i właściwie, można by powiedzieć, że w 2018 roku nie jest żadną nowością. Jednak w 1979, czyli w roku publikacji Wielkiego Marszu, gatunek powieści dystopijnej dla młodzieży był dopiero w powijakach albo przynajmniej nie był tak przetrawiony jak ma to miejsce dzisiaj.
               Wielki Marsz jest powieścią banalnie prostą w budowie, zasadniczo dostajemy tylko to, co dzieje się w danej chwili, bez głębszego wyjaśnienia. Jakiekolwiek wspomnienia głównego bohatera, z którego perspektywy jest pisana, są ograniczone do niezbędnego minimum. A mimo to wydaje się, że autor nie podaje nam całego kontekstu historii. Przez prawie całą książkę zadawałam sobie pytanie „dlaczego”? Dlaczego ktoś decyduje się na uczestnictwo w tak brutalnym przedsięwzięciu? Kto o zdrowych zmysłach sam pcha się do Wielkiego Marszu? Nie dostajemy jednoznacznej odpowiedzi, tak jak na przykład w Igrzyskach Śmierci. Tutaj nikt zawodników nie przymusza do wzięcia udziału. Praktycznie do ostatniej chwili mają możliwość zrezygnować. A mimo to wszyscy decydują się na udział. Co więcej! Istnieje nawet lista rezerwowych, na wypadek, gdyby ktoś się rozmyślił. Z resztą dostać się też nie jest łatwo, aby zakwalifikować się do marszu należy przejść szereg testów.
               Motywacje bohaterów nie są więc do końca jasne. Niektórzy co prawda przyznają, że robią to dla pieniędzy, dla zapewnienia dobrobytu najbliższym, dla samej adrenaliny czy po prostu biorą udział w przeświadczeniu, że nie mogą przegrać. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej, bo mimo to wydaje się, że nie do końca jasnym jest co ci ludzie tam robią. A mimo to książka wciąga, bo zagadka czym właściwie jest Wielki Marsz wydaje się być najbardziej interesująca. A jak dodamy do tego szereg fantastycznie zbudowanych postaci, to jest już kosmos.
               Jak pisałam wcześniej, książki Kinga często bronią się prostotą. Podobnie jest w przypadku postaci. King ma niesamowity dar opisywania postaci w sposób bardzo lakoniczny, a mimo wszystko, przedstawia bohaterów w bardzo charakterystyczny sposób. Już po kilku stronach nie ma problemów z odróżnieniem kto jest kim, a dysponujemy jedynie szczątkową charakterystyką. Co prawda obserwujemy akcję z perspektywy Garrety’ego, ale momentami zdawać by się mogło, że nie jesteśmy bliżej niego niż jesteśmy w stosunku do jakiejkolwiek innej postaci. Dowiadujemy się, chcąc nie chcąc trochę więcej na temat jego rodziny i pochodzenia, ale nadal, motywacje nim kierujące nie są do końca jasne.
               Mimo tego, że samej akcji jest relatywnie niewiele, a przynajmniej jest, wydawać by się mogło, bardzo monotonna, to cały czas coś się dzieje, czytelnik nie ma czasu się nudzić, bo jest trzymany w ciągłym napięciu, w ciągłej niepewności co wydarzy się teraz.
               Najstraszniejsze w tej książce jest to, że wiemy jak się skończy i nic nie zapowiada, że coś może zburzyć tę pewność. Wiemy, że 99 chłopców umrze, część z nich w bólu i męczarniach. Im jest dalej, tym więcej jest cierpienia i mniej nadziei na pozytywne zakończenie. Najstraszniejsza jest więc świadomość nieuniknioności śmierci. Nie potrzeba morderczych klaunów, wielkich psów czy nawiedzonych samochodów gotowych wyskoczyć zza rogu aby przynieść śmierć niczego niespodziewającym się ofiarom, żeby wywołać atmosferę grozy.
               Czytelnik jest zamknięty w Wielkim Marszu, niemalże idzie ramię w ramię z jego uczestnikami. Nie mamy żadnych wiadomości na temat tego co się dzieje poza nim. Nie obserwujemy relacji w mediach, nie wiemy nic na temat ludzi obserwujących wydarzenie czy nawet żołnierzy jadących samochodami za marszem. Możemy tylko obserwować uczestników, a raczej ich niewielką grupę i patrzeć jak giną lub staczają się w spiralę szaleństwa i bólu.
               Co ciekawe, Wielki marsz jest sygnowany nazwiskiem Richarda Bachmana, czyli alter ego Stephena Kinga. Czytałam kiedyś jakoby King w pewnym momencie był tak płodnym autorem, że jego wydawcy nie chcieli publikować jego książek z tak dużą częstotliwością. Wtedy właśnie narodził się Richard Bachman, który miał wziąć na siebie książki, które nie mieściły się w limicie proponowanym przez wydawcę jednej książki rocznie.
               Podsumowując, ja czytałam Wielki marsz z zapartym tchem. Nawet biorąc pod uwagę, mój absolutny brak obiektywizmu w stosunku do twórczości Kinga, jest to lektura trzymająca przez cały czas w napięciu, genialna wręcz w swojej prostocie. Szczerze polecam, książka nie jest nowa, jak już wspominałam, swoją premierę miała w 1979, ale w żadnym wypadku nie straciła świeżości.


czwartek, 12 lipca 2018

6. Diana Gabaldon- Outlander


UWAGA! TEN TEKST MOŻE ZAWIERAĆ SPOJLERY DOTYCZĄCE FABUŁY OMAWIANEJ KSIĄŻKI. CZYTASZ NA SWOJĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ!

               Dzisiaj na warsztat idzie druga z omawianych tu książek z mojej listy do przeczytania na portalu Goodreads- Outlander Diany Gabaldon, w Polsce znany pod tytułem Obca. Na potrzeby mojego zdrowia psychicznego omawiana zostanie wersja anglojęzyczna. Bo najwyraźniej nie mogę po prostu kupić książki jak człowiek, muszę przez tydzień szperać po sklepach internetowych w poszukiwaniu oryginału w normalnej cenie. Nieważne... Tym razem przyciągnął mnie mój ulubiony motyw literacki-podróże w czasie. I szczerze mówiąc, nie tego się spodziewałam.
               Muszę przyznać, że przed sięgnięciem ostatecznie po książkę, za którą już miałam zabrać się kilkukrotnie, miałam za sobą jakieś trzy odcinki serialu o tym samym tytule, jednak na tym etapie fabuła była tak lekko zarysowana, że nie wiedziałam jeszcze, w co się pakuję. A wpakowałam się w niezłe bagno, bo ta cholerna książka ma ponad osiemset stron i jest na dodatek pierwszą z serii. Cholerna, bo mam do niej tak ambiwalentny stosunek, że sama nie wiem czy ją lubię czy też nienawidzę. Praktycznie syndrom sztokholmski. Chciałabym przerwać w połowie, ale jakoś tak głupio po czterystu stronach zostawiać książkę nieukończywszy czytania. Patologiczna relacja doprowadziła nawet do tego, że wróciłam do oglądania serialu. Żeby upewnić się w jaki sposób scenarzyści wybrnęli z niektórych momentów (naturalnie nie dla tych wszystkich umięśnionych mężczyzn w kiltach). Ekhem, na czym to ja...
               Historia jest raczej prosta,  mamy rok 1946, Claire wraz ze swoim mężem Frankiem, spędzają urlop w Szkocji, gdzie Frank, zapalony historyk odnajduje ślady swojego przodka. Claire nie spodziewa się, że za sprawą tajemniczych kamiennych kręgów, nagle wyląduje w osiemnastym wieku, w czasach walki szkockich klanów o niepodległość. Jako angielka od razu zdaje sobie sprawę w jakich jest opałach, kiedy to Szkoci przychodzą jej na ratunek ledwo wyrwawszy ją z objęć kogoś kto kropka w kropkę przypomina jej męża. Jednak nie oznacza to jeszcze, że jest bezpieczna, bowiem absolutnie każdy, kogo spotka, chce jej zrobić krzywdę, a o zaufanie jest bardzo trudno, szczególnie kiedy latasz po polu bitwy w kusej sukience i pytasz, który mamy aktualnie rok. Na jej drodze bardzo szybko staje Jamie, przystojny Szkot wyjęty spod prawa, który okaże się jej wybawicielem, kiedy w dziwnym splocie wydarzeń, Claire będzie zmuszona go poślubić. No wiecie, biedna ona, ale co począć, trzeba zamknąć oczy i myśleć o Anglii.
               Outlander to typowy romans historyczny z małym motywem fantastycznym, nie ma się co oszukiwać. Claire jest klasyczną damą w opałach (co zdarza się częściej niż czytelnik jest w stanie znieść, bo Jamie musi biec jej na ratunek średnio raz na rozdział), a Jamie to rycerz na białym koniu. Po przejściach, z rzewną historią  tle, ale nadal, w metaforycznej zbroi, a pod nim koń.
               Wygląda to wszystko jakby autorka obiecała sobie, że przynajmniej raz na rozdział bohaterce będzie coś groziło. A nie jest to trudne, po praktycznie wszyscy, z kilkoma wyjątkami, są przeciwko niej. Nie jest więc łatwo, szczególnie czytelnikowi, który po raz kolejny musi czytać, że Claire znowu chce ktoś zgwałcić/wychłostać/zamknąć w więzieniu/utopić/ spalić na stosie itd.; z resztą sami sobie wybierzcie. Czytanie tego wszystkiego, szczególnie, że książka ma ponad osiemset stron, wymaga odrobiny cierpliwości od czytelnika. A potem następuje syndrom sztokholmski i jakoś można dobrnąć do końca.
               Jak dla mnie książka broni się szczerością. Jest romansem historycznym i robi to dosyć solidnie. Motyw podróży w czasie służy jako miłe urozmaicenie, ale nie oszukujmy się, nie jest to    Powrót do przyszłości. Mocną stroną niewątpliwie są postacie. Mocno zarysowane, dobrze opisane i co najważniejsze niepozbawione głębi. Co prawda zdarzają się momenty, kiedy ich zachowanie wydaje się nieco pozbawione sensu, czasami ich działania są przerysowane, ale jakoś, koniec końców, znika to w tłumie. Ogólnie jeżeli chodzi o postacie, książka się nawet broni.
               Problemem jednak są dłużyzny fabularne i niesamowita przewidywalność. O ile pierwsza kwestia widoczna jest od początku serii, tak co do drugiej możemy doświadczyć bardziej w kolejnych częściach. W chwili obecnej kończę drugą część serii. Sięgnęłam po nią, żeby dowiedzieć się, czy rzeczywiście, moje przewidywania co do rozwoju akcji się sprawdzą. Niestety, miałam rację w stu procentach, a muszę przyznać, że nieczęsto mam rację w takich kwestiach. Niektórych rzeczy możemy spokojnie domyślić się na kilkaset stron do przodu. Z pewnością szybciej, niż główni bohaterowie, których iloraz inteligencji w takich sytuacjach dramatycznie spada.
               Jedno muszę podkreślić, czytałam Outlandera po angielsku. Niestety, jeżeli chodzi o książki, w którym przedstawione są fonetycznie różnice w akcentowaniu, nie wierzę w półśrodki i szczerze mówiąc nie jestem w stanie sobie wyobrazić jak w języku polskim można zaznaczyć charakterystyczną mowę, którą posługują się postacie. Bojąc się tego, żeby Szkoci nie mówili jak nasi górale z Zakopca, wybrałam więc oryginał. Nie miałam styczności z polskim tłumaczeniem, jednak jeżeli tylko egzemplarz wpadnie mi w ręce nie omieszkam się przekonać czy tłumacz podołał niewątpliwie trudnemu zadaniu przetłumaczenia cegły pani Gabaldon. 
               I muszę mimo wszystko stwierdzić, że lektura Oulandera sprawiła mi do pewnego momentu przyjemność. Właściwie ta książka w pełni spełnia swoją funkcję. Nie oczekujemy niczego innego od romansu. Czy ta książka ma ambicje być czymś więcej? Nie! I właśnie o to chodzi. Bo nie musi, robi swoje i robi to całkiem nieźle.
               I jeszcze muszę powiedzieć coś na temat tła historycznego. Otóż, pani Gabaldon w posłowie zarzekała się na to, że odrobiła pracę domową i kwerenda historyczna została popełniona, a drobne nieścisłości historyczne są zostawione świadomie. I tu jestem w stanie uwierzyć na słowo, nie doszukałam się metodą wyszukiwania w internetach, żadnych potknięć, a nawet jeżeli są, to nie biją po oczach. Z resztą Outlander do książki historycznej raczej nie pretenduje, chociaż historia jest tu raczej istotnym elementem, to występuje ona w takim charakterze, że trudno byłoby rzeczywiście doszukać się jakichś nieścisłości. Wszystko więc wydaje się być na swoim miejscu.
               Muszę przyznać, że nie spodziewałam się takiego zakończenia tej recenzji. Z książki, która była dla mnie tylko ckliwym romansem pozbawionym głębi Outlander stał się czymś więcej. Dawno nie chciałam tak bardzo wrócić do lektury. Nie jestem osobą, którą książki łatwo wciągają. Nie mam silnej potrzeby, żeby za wszelką cenę skończyć rozdział. Nie siedzę do późna czytając książki. Mój sposób czytania można by nawet nazwać barbarzyńskim, bo jestem w stanie przerwać lekturę w najbardziej trzymającym w napięciu momencie. I nie to, że nie czerpię przyjemności z czytania, po prostu nie podchodzę do czytania tak emocjonalnie. Tutaj było inaczej, ta książka mnie po prostu wciągnęła. I za to pani Gabaldon chcę bardzo podziękować.
               I mogłabym napisać, że niektóre zabiegi fabularne są naciągane, że niektóre postacie są przerysowane a fabuła naiwna. Mogłabym napisać coś na temat scen seksu, które przeczytane po raz enty zaczynają nudzić, a związek Claire z Jamie’m jest tak wymuszony, że aż trudno się to momentami czyta (i nie chodzi mi o to, że zmuszono ich do małżeństwa). Mogłabym się spytać w jaki sposób Claire tak szybko zapomniała o swoim mężu i pozbyła się wyrzutów sumienia, że sypia z innym i wcale jej to nie przeszkadza.
               Mogłabym, ale tak się składa, że musiałam się powstrzymywać przed zakupem drugiej części, a i tak udało mi się przeczekać jedynie tydzień. Ta książka powinna znaleźć się w definicji guilty pleasure. Bo czytasz te bzdury i sama przed sobą musisz się w końcu przyznać, że ci się to podoba.
               Książka nie unika dłużyzn. Przestoje w akcji pojawiają się często, co nie jest trudne przy ponad ośmiusetstronnicowej powieści. Istnieje limit cierpliwości czytelnika jeżeli chodzi o opisy przyrody i wewnętrzne wynurzenia bohaterki, które sprowadzają się zwykle do tego, że albo tęskni za mężem i chce wracać do XX wieku, albo zachwyca się Jamie’m i rozważa moralność swojego zachowania. Spoiler alert, jest ono niemoralne. Ale nie będę się tu zapędzać w ocenę wyborów moralnych bohaterki.
               Ode mnie to tyle. Książki ani nie polecam, ani nie odradzam. Dzieło to to nie jest, ale na letnie popołudnia raczej wystarczy, jeżeli tylko macie trochę cierpliwości i chcecie się trochę odmóżdżyć. Ja się przy niej jednak trochę zmęczyłam, ale muszę przyznać, że nie spodziewałam się niczego niesamowitego. I przynajmniej tutaj się nie zawiodłam.


niedziela, 17 czerwca 2018

5. Wojciech Chmielarz- Podpalacz


              

Bardzo nieufnie podchodzę do polskich kryminałów. Nie jestem do nich w jakiś sposób uprzedzona, po prostu doświadczenie nauczyło mnie, że znalezienie dobrego kryminału w fali, która zalewa rynek od kilku lat, graniczy z cudem. Po absolutnym sukcesie skandynawskiego kryminału, który został na szeroką skalę zapoczątkowany przez Stiega Larssona Polacy jednym głosem stwierdzili, że też potrafią dobre kryminały stworzyć. Bo niby co w tym takiego skomplikowanego, wystarczy dobra zagadka i jeszcze lepsze jej rozwiązanie, co nie? W praktyce wychodzi jednak to trochę gorzej. Przebrnęłam przez kilka książek Katarzyny Bondy, przemęczyłam się nad Mrozem i zaliczyłam też jedną książkę Puzyńskiej. I jakoś żadna z książek mi nóg nie urwała, a bez wzdychania z rozpaczy przeczytać mogę tylko Zygmunta Miłoszewskiego, bo wydawać by się mogło, tylko on w tym kraju może napisać kryminał, który ma ręce i nogi.
               Chmielarz miał pójść jeszcze dalej i udowodnić, że da się napisać nie jeden dobry kryminał, a całą serię. Niestety, po przeczytaniu Podpalacza, muszę stwierdzić, że sytuacja nie wygląda najlepiej.
               Jak po tytule możemy wnioskować książka Wojciecha Chmielarza traktuje o sprawie podpaleń. Celem padają domy jednorodzinne na warszawskim Ursynowie. Dopiero po trzecim przypadku policja wpada na pomysł, że może to być seria, szczególnie, że za trzecim razem piroman staje się przypadkowo również sprawcą morderstwa. Do akcji wkracza komisarz Jakub Mortka, funkcjonarusz po przejściach, zarówno prywatnych jak i zawodowych, stary wyjadacz, który nie da sobie w kaszę dmuchać.
               I tu zaczynają się schody. Ja wiem, że zasadniczo w sferze kryminału niewiele można zastosować przełomowych rozwiązań fabularnych, ale na miłość wszystkiego co święte, przestańmy walić czytelnika po twarzy sztampą!
               Nie jestem znawczynią kryminałów, szczególnie polskich, uważam, że pomiędzy Agathą Christie i Stiegiem Larssonem wszystko zostało już powiedziane, a polski kryminał uwielbia powielać schematy. Przyjrzyjmy się głównemu bohaterowi. Zasadniczo, zwykle istnieją jego dwa typy. Pierwszy to świeżo upieczona funkcjonariuszka/ profiler/ psycholog. Jest to postać jeszcze nieskalana środowiskiem, mająca silną potrzebę sprawdzenia się. Chce za wszelką cenę udowodnić, że jest zdolna wykonać powierzone jej zadanie. Drugim rodzajem bohatera kryminalnego, jest stary wyjadacz. Doświadczony przez życie, zgorzkniały, przepełniony poczuciem beznadziei. Na niczym mu nie zależy, poza złapaniem sprawcy, a dla tego jest się w stanie zupełnie poświęcić.
               Nie ma półśrodków, świat kryminałów jest momentami czarno-biały niczym zebra. W który kryminał rzucimy, tak z dużą dozą prawdopdoobnieństwa trafimy na jedne z tych dwóch typów. Oczywiście, zdarzają się wyjątki, żeby nie było, ale są na tyle rzadkie, że z czasem przestało mi się chcieć ich szukać.
               I tutaj pojawia się pan Chmielarz i co? I mamy Jakuba Mortkę, świeżo po rozwodzie, zgorzchniałego faktem, że musi dzielić mieszkanie z dwójką studentów, oddając prawie połowę wypłaty na alimenty dla byłej żony (swoją drogą, ten fakt jest podkreślany w książce kilka razy). Głównym składnikiem jego diety jest piwo i zupki chińskie. Reprezentuje typ stuprocentowego samca.
               Najgorsze jest to, że trudno w tej książce kogokolwiek darzyć sympatią. Główne postacie są odstręczające, a reszta tak skąpo opisana, że nie ma się nawet co rozpisywać. Bo nie ma o czym. Są za to klisze, jest macho-seksista lejący własną żonę, są imprezujący studenci, jest ślepo kochająca matka, niewidzące, że jej syn-alkoholik okłada żonę, jest pani psycholog, która rzuca tylko hasłami, jak z podręcznika, jest prokurator, który miesza się w sprawę i uprzykrza wszystkim życie.
               Lubię, jeżeli czytelnik może być uczestnikiem śledztwa, kiedy na podstawie śladów i poszlak, może samemu rzucać podejrzenia i mieć własne typy co do sprawcy. Podpalacz nie daje takiej możliwości, ponieważ Mortka rozwiązuje zagadkę na podstawie niesamowitych olśnień, których nie powstydziłby się mistrz olśniewania głównego bohatera- Dan Brown.
               Z resztą sama zagadka jest średnio poprowadzona i raczej mało ciekawa. Przez większość książki nie dzieje się ze sprawą nic bardziej emocjonującego, a rozwleczone wątki poboczne dodatkowo hamują rozwój akcji.
               Jak dla mnie Podpalacz nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Początek serii tak bardzo wychwalanej w mediach okazał się być kryminałem co najwyżej przeciętnym. Poprawnym w formie, ale nadal przeciętnym. To bardziej książka do przeczytania w pociągu, niż wciągająca zagadka, którą czytelnik może rozwiązać razem z bohaterami
               Nie wiem za bardzo co myśleć o Podpalaczu. Zachwalana ze wszystkich stron seria kryminalna  Chmielarza, od początku mnie nie zachwyciła. Jest to poprawny kryminał, jednak nie wybija się on niczym specjalnych pośród dziesięciu kolejnych wydanych w tym roku (pięć z nich sygnowanych nazwiskiem Mroza, oczywiście). Zanim jednak spiszę Mortkę na starty, chciałabym sięgnąć jeszcze przynajmniej po jedną książkę z serii. Może ten niefortunny początek to tylko wypadek przy pracy i trudne początki, a dalej będzie już tylko lepiej?


niedziela, 20 maja 2018

4. Shannon Hale- Austenland



               Kilka tygodni temu postanowiłam, w ramach szukania nowych książkowych inspiracji, sięgnąć po moją absolutnie zapuszczoną listę książek do przeczytania na Goodreads. Z portalu korzystam już od dobrych kilku lat, więc lista nie jest krótka. Dodatkowo w pewnym momencie wrzucałam na nią absolutnie wszystkie książki, które w najmniejszym nawet stopniu, mogłyby mnie interesować, jak również wszelkie automatyczne polecenia z samego portalu. W wyniku wszelkich eksperymentów, moja lista książek do przeczytania liczy w tej chwili 135 pozycji, i to po wstępnym wyrzuceniu z niej książek, po które z całą stanowczością nie mam zamiar sięgnąć. Wpadłam więc na pomysł, żeby w końcu się za tę listę zabrać. Jest tam absolutnie wszystko, od sensacji, przez literaturę obyczajową po romanse i horrory. Tak więc postanowiłam zapuścić się do najniższego kręgu piekieł i zacząć od książek, które dodałam do listy na samym początku, czyli w 2012.
               A na samym końcu (czy też, chronologicznie rzecz ujmując, początku) listy znajdowała się powieść Austenland, autorstwa Shannon Hale. Czego się spodziewałam od tej książki? W momencie jej dodania do listy, czyli wtedy, gdy przeżywałam fascynację twórczością Jane Austen, wiele. Dzisiaj? Już mniej, a mój entuzjazm gasł proporcjonalnie do liczby przeczytanych stron.
               Mówiąc krótko, główną bohaterką Austenland jest Jane, niepoprawna romantyczka, fanka Dumy i uprzedzenia (w szczególności ekranizacji BBC z Colinem Firthem), która skończywszy trzydzieści lat, nadal czeka na swojego Pana Darcy’ego. Jej marzenie może się w końcu spełnić, kiedy zmarła ciotka w testamencie zapisuje jej wycieczkę do tytułowego Austenlandu, gdzie goście wcielają się w postaci rodem z powieści Jane Austen, dbając przy tym o najmniejszy szczegół, aby pobyt był jak najbardziej autentyczny. I tutaj zaczynają się schody, bo Jane, zafascynowana światem czasów regencji, dowiaduje się, że nie wszystko jest tak fascynujące jak się wydawało.
               Przede wszystkim, zaczynając czytać, nie miałam specjalnie wygórowanych oczekiwań jeżeli chodzi o Austenland. Spodziewałam się lekkiej literatury do poczytania w metrze. I w sumie dostałam nawet więcej niż chciałam. Bo książka napisana jest tak prosto, że niemalże zahacza to o literackie lenistwo. Od razu rzucają się w oczy nawiązania do Bridget Jones,  z jej uwielbieniem dla Dumy i uprzedzenia w wersji BBC (szczególnie dla sceny gdzie pan Darcy wynurza się z jeziora, obviously), jej wiecznym panieństwem przerywanym licznymi, lecz bardzo krótkimi związkami oraz matką, która za wszelką cenę chce ułożyć jej życie. I to wybija się bardzo. Chociaż nie ma co się oszukiwać, Bridget Jones to w końcu nowoczesna wersja Dumy i uprzedzenia, więc jeżeli ktokolwiek czytał obie książki, wie już jak skończy się Austenland. Tutaj nie da się pomylić, główny wątek damsko-męski jest do bólu przewidywalny, z tym, że brakuje mu jakiejkolwiek chemii. Właściwie wydaje mi się, że jakimkolwiek relacjom w tej książce brakuje realizmu. Mamy sporą grupę postaci, ale jeżeli ktokolwiek zapytałby mnie kto rzucił mi się w oczy, musiałabym się trochę zastanowić.
               Ja osobiście bardzo zawiodłam się  na głównym wątku miłosnym. Jest tak przewidywalny od samego początku, że aż miałam nadzieję, że autorka zdecyduje się na inne wyjście, niestety, nawet to okazało się w Austenlandzie mało oryginalne.
               Skoro przy oryginalności jesteśmy, to jest jeden wątek, który mi się spodobał. Sama atmosfera czasów regencji, czy też bardziej panująca na dworze absolutna nuda. Główna bohaterka,  zakochana w tych czasach bardzo szybko wydaje się mieć dosyć sztuczności i stagnacji swojego towarzystwa, dla którego szczytem rozrywki jest spacer w parku i gra w karty. Cieszę się, że ten wątek został pokazany.
               Książka zawiera też kilka zupełnie bezsensownych motywów, których w żaden sposób nie jestem w stanie sobie usprawiedliwić.  Na samym początku książki jesteśmy świadkami jak Jane ukrywa ze wstydem przed swoją matką i ciotką Dumę i uprzedzenie na DVD twierdząc, że jest to zbyt żenujące. Dlaczego? Nie dowiadujemy się tego, za to ciotka zauważa płyty i od razu dochodzi do wniosku, że Jane jest absolutnie zakochana w Anglii czasów regencji. Jest to niesamowity dar czytania ludzkich charakterów, bo założę się, że jedyną reakcją większości społeczeństwa na DVD Dumy i uprzedzenia byłoby "O, Duma i uprzedzenie na DVD".
               Następnie mamy scenę, kiedy Jane przyjeżdża do Austenland i przy rejestracji właścicielka całego biznesu otwarcie oświadcza jej, że ponieważ sama nie zapłaciła za swój pobyt, a został on jej zafundowany przez kogoś innego, nie jest ona idealnym gościem i prawdopodobnie nigdy tam nie wróci. Więc, czytając między wierszami, po co się starać. To, że nie wróci to raczej pewne, bo po takim zachowaniu właścicielki jakiejkolwiek atrakcji, prawdopodobnie nikt nie zjawiłby się tam ponownie. Jak udaje jej się utrzymać na rynku z takim traktowaniem klientów, jest dla mnie absolutną tajemnicą. 
               Wiele jest niedopracowań, wiele jest naiwności i prostoty tej książki. Chciałabym powiedzieć, że broni się samym założeniem. Że ta książka miała być niezobowiązującą lekturą dla fanów Jane Austen, w swoim rodzajem fanfiction, bo jaki szanujący się fan Dumy i uprzedzenia przez chwilę nie pomyślał, jak to wspaniale byłoby znaleźć się na prowincjonalnym dworze, uczestniczyć w balach i w końcu poznać swojego pana Darcy’ego? Problem jest taki, że ta książka nie radzi sobie nawet jako fanfiction. Brakuje jej charakteru, brakuje dobrych postaci i brakuje fabuły, która wykraczałaby poza to, co już znamy.


wtorek, 1 maja 2018

3. Nathan Hill- Niksy

OSTRZEGAM! NINIEJSZY TEKST MOŻE ZAWIERAĆ SPOILERY ODNOŚNIE DO FABUŁY KSIĄŻKI. 

               Samuel, wykładowca uniwersytecki, niespełniony pisarz, którego życie toczy się w grze online. Człowiek, wydawałoby się bez ambicji i bez motywacji otrzymuje ofertę nie do odrzucenia. Jego wydawca, który nie doczekał się od Samuela obiecanej umową powieści, daje mu wybór. Albo zwróci zaliczkę, która została już dawno wydana na zakup domu, albo w zamian za niezrealizowaną powieść, napiszę biografię. Ale nie byle jaką biografię. Samuel ma bowiem napisać książce o swojej własnej matce, która porzuciła go w dzieciństwie, a nagle stała się sławna za sprawą głośnego ataku na konserwatywnego senatora. Sprawa jednak komplikuje się, kiedy Samuel dowiaduje się, że jego i tak już enigmatyczna matka, ma o wiele więcej do ukrycia, niż śmiałby przypuszczać. Rozpoczyna więc podróż wgłąb rodzinnej historii, która okazuje się bardzo burzliwa.
               Tak można w skrócie przedstawić fabułę Niksów, Nathana Hilla. Czym są tytułowe Niksy? Z jednej strony to postaci wywodzące się z nordyckiej mitologii, które zwabiały w śmiertelną pułapkę niczego niespodziewających się ludzi. Są to również same postaci książek, Niksą bowiem może być również ktoś kogo kochasz, a kto bardzo cię krzywdzi. I to jest właśnie fundament samej powieści. Gdy dowiadujemy się coraz więcej o historii rodziny Samuela, trudno nie dojść do wniosku, że niektóre motywy zostały przez jej członków słusznie ukryte.
               Szczerze mówiąc trudno było mi napisać cokolwiek o Niksach. Jest to dobrze napisana powieść z poprawnie rozrysowanymi postaciami i zgrabnie ujętą fabułą. Jest poprawna w formie, ale z drugiej strony nie wyróżnia się niczym konkretnym wśród innych tego typu pozycji. Na jednym wdechu mogłabym wymienić powieści, które ostatnio czytałam, a których poziom byłby porównywalny z Niksami. Niewątpliwie mam tu na myśli Swing Time Zadie Smith i Szczygła Donny Tartt. I chociaż przynajmniej Szczygieł wyróżnia się pełnymi życia postaciami i wciągającą fabułą, tak Niksy pozostawiły po sobie bardzo nijakie wrażenie.
               Przede wszystkim jest to poniekąd powieść o uciekaniu. Bo tak naprawdę, to każda postać tej książki przed czymś ucieka, część z nich nawet kilkukrotnie. Począwszy od dziadka Samuela, od którego wszystko się zaczyna (chociaż o tym czytelnik dowie się później, kiedy wszystkie wątki zaczną układać się w całość, poprzez Faye, jego matkę, która ucieka w książce kilkukrotnie, (kiedy opuszcza męża i małego syna, jak i mentalnie, kiedy dorosły Samuel przyjeżdża, aby przeprowadzić z nią wywiad) na samym głównym bohaterze kończąc. Jednak Samuel nie ucieka dosłownie (chociaż jego bierność w reakcji na sprawy toczące się na uniwersytecie, mogłąby pod ucieczkę podchodzić), on ucieka przed swoim własnym życiem. Ucieka przed rzeczywistośćią w świat gier, ucieka przed problemami w pracy, ucieka przed odpowiedzialnością wynikającą z zawarcia umowy z wydawcą. Jego życiowa bierność jest poniekąd sama w sobie ucieczką przed rzeczywistością
               Nie za bardzo rozumiem konencję,w jakiej utrzymana jest ta książka. Niby realizm, ale autor wplata w akcję postaci zupełnie przerysowane, wręcz momentami komiczne. Jak choćby wydawca Samuela, którego sposób wypowiedzi i zachowanie momentami wydają się być motywami komicznymi. Trudno jest jednak nie odnieść wrazenia, że przerysowanie tej postaci nie do końca jest efektem zamierzonym. A jeżeli nawet, to jaki był w tym cel?
               Zabieg wielotorowej narracji jest czymś co bardzo się w Niksach udało. Chociaż ta konstrukcja w tym przypadku jest dosyć prosta, czytelnik dostaje z każdym nowym wątkiem kolejny element układanki, który w końcu tworzy całość historii. Samuel zbierając informacje o matce, skupiając się na tym czego o niej nie wie i dlaczego go opuściła, dowiaduje się o wiele więcej na temat swojej rodziny.
               Ja jednak czuję niedosyt. Niksy są dobrą książką, jednak nie tak dobrą aby jakoś szczególnie utkwiła mi w pamięci, czy wywarła na mnie jakieś większe wrażenie. Spodziewałam się czegoś lepszego po tak zachwalanej książce. Jest dobrze, a powinno być moim zdaniem jeszcze lepiej.

niedziela, 15 kwietnia 2018

2. Elżbieta Cherezińska- Korona śniegu i krwi


               Bardzo rzadko zdarza mi się nie skończyć czytanych książek. A jeżeli już tak się dzieje, zwykle przyczyną takiego stanu rzeczy nie jest zła jakość powieści. Zwykle chodzi po prostu o to, że książka jest zbyt nijaka, żeby zachęcić mnie do jej ukończenia. Są też takie przypadki, kiedy z całego serca marzę o tym, żeby książka się wreszcie skończyła. Żeby mieć w końcu ten koszmar za sobą. Tak było w przypadku książki fanatstyczno-historycznej Korona śniegu i krwi autorstwa Elżbiety Cherezińskiej.
               Ale nie ubiegajmy faktów.
               Akcja w Polsce, za czasów rozbicia dzielnicowego, kiedy to książęta podzielonych ksiąstewek walczą między sobą o jak największe tereny i ostatecznie, o koronę króla Polski. Spiski, porwania i zamachy są na porządku dziennym, a ufać nie można nawet członkom właśnej rodziny. A właściwie szczególnie im.
               Przyjrzyjmy się początkowi ksiązki. Ja rozumiem, że oparta jest na faktach. Ale to nie oznacza, że żeby wiedzieć kto jest kim muszę cały czas mieć otwartą Wikipedię, szczególnie, że jedynie niewielki ułamek bohaterów spotkamy w standardowej książce do historii. Więc, drogi czytelniku, jeżeli nie studiowałeś historii, to lepiej poczytaj sobie trochę o historii rozbicia dzielnicowego i dynastii piastów, bo inaczej przez sześćset stron, tak jak ja, będziesz się zastanawiał kto jest kim. Szczególnie, że autorka ci w tym nie pomoże.
               Żadna z postaci moim zdaniem nie jest odpowiednio opisana. Bo na poważnie, imię i koligacje rodzinne to nie jest charakterystyka. Szczególnie, że powieść obfituje w postaci mniejsze i większe, a każda z nich jest opisana w podobny sposób, który nie pomaga ich od siebie odróżnić. W pewnym momencie zaczęłam tworzyć listę postaci pojawiających się w książce. Zanim mi się to znudziło, naliczyłam przynajmniej pięćdziesiąt, a było to pierwsze 20% książki. Więc nie jest łatwo połapać się który z kolei Henryk porwał którego Władysława, który znowu zabił Przemysła. Czy coś w ten deseń.
                Najgorsze jest to, że rzeczywiście starałam się nie nastawiać do tej książki negatywnie. Czytając wszystkie pozytywne opinie na portalach poświęconych literaturze, miałam nadzieję, że coś w Koronie musi być dobrego. Co prawda sam pomysł uważam za udany, nie wątpię też, że podkład historyczny jest dosyć wierny (oczywiście poza wstawkami fantastycznymi). Ale problem jest jednak taki, że ta powieść się w żaden sposób nie broni. A tu jest kilka powodów dlaczego:
1.      Postacie
                  Moim zdaniem jeden z najsłabszych elementów książki. Przede wszystkich jest ich zbyt wiele, a często wprowadzane są do akcji jednocześnie. Żeby jeszcze były dobrze opisane, może czytelnik miałby szansę je od siebie odróżnić. Niestety, fakt, że jakiś Władysław jest niski, a Henryk chodzi do domu publicznego, nic mi właściwie nie mówi. Jednak to nie jest najgorsze, problem zaczyna się na etapie zdobywania kolejnych ziem przez książęta. Wtedy takie sytuacje zdarzają się zbyt często:

„-Posłuchaj, książę brzeskokujawsko-dobrzyński.
-I sieradzki- przypomniał mu Władysław, odstawiając kielich.
-I sieradzki. Ilu macie zbrojnych?”

                Ja nie wiem czy to miał być element komiczny, ale postacie zwracają się do siebie w podobny sposób stanowczo zbyt często, i jeszcze raz powtórzę- nie jest to sposób na rozpoznanie jednej postaci od drugiej. Bo ich imiona, przydomki itp. nie idą w parzę z niczym innym. Władysław  jest księciem brzeskokujawsko- dobrzyńskim i sieradzkim i to tyle. Właściwie równie dobrze mogłabym przeczytać pierwszy lepszy podręcznik do historii. W sumie akcja jest tam podobna, a jak już przy tym jesteśmy...

2.      Tempo akcji
                Fabuła zasadniczo składa się z kilku elementów:
-ktoś się bije
-ktoś jest porywany
-ktoś streszcza nam połowę drzewa genealogicznego piastów
               Z małą przerwą na sceny łóżkowe pełne dziwnych metafor i porównań.
               I jeżeli wystarczająco dużą liczbę razy wymieszacie ze sobą te elementy, to będziecie mieć mniej więcej zarys fabuły Korony. I uwierzcie mi, po trzecim porwaniu, szóstej bitwie i czwartym przedstawieniu drzewa genealogicznego, robi się tu trochę nudno.  Akcja po prostu płynie, jednym tempem, nie zważając na przeciwności losu. Nawet jeżeli wydarzy się coś gwałtownego, to zaraz zostanie przykryte trzema stronami dialogu opisującymi wzajemne relacje rodzinne rozmówców.

3.      Dialogi
                A propos. W tej książce dialogi składają się w 90% z opisów żywcem wyjętych z pocztu królów i książąt polskich. Pozostałe 10% to bzdury o wolnej Polsce, dupie Maryni i legendarnym piwie.

4.      Wstawki fantastyczne
               Zacznijmy od ruszających się zwierząt herbowych.  
                Nie wiem skąd ten pomysł, rozumiem, że autorka chciała nieco zabarwić świat przedstawiony, żeby wydał się ciekawszy. Niestety poza takim zabiegiem nie jestem w stanie wyjaśnić powodu dlaczego elementy fantastyczne pojawiły się w Koronie, szczególnie, że sposób ich działania nie został nigdzie wyjaśniony. Wiem tylko, że pasują one absolutnie jak pięść do nosa. Najgorsze jest to, że jedyny ciekawy element fantastyczny w postaci magii pogan, jest potraktowany tak marginalnie, a w jednym momencie wręcz ucięty, że aż żal, bo mogłoby coś z tego ciekawego być.
               Aha, prawie bym zapomniała. Jak już jesteśmy przy motywach fantastycznych. Święta Kinga. I tu przepraszam, ale nie dam rady na spokojnie. Jest to najgorszy motyw tej książki. Kinga bowiem jest tak święta, że roztacza wokół siebie woń kwiatów, jej głos brzmi jak chór anielski i na dodatek wszystkiego, lata. Jej mąż wydaje się być pogodzony z faktem, że jego żona to dziwny wybryk natury, który na co dzień ucina sobie rozmowy z Maryją. No wiecie, dzień jak co dzień. Ale muszę koniecznie zacytować tu jeden fragment, żeby nie było, że zmyślam:
„Gdy w ciepłe dni potrzebowała ochłody, on ją poił, bo gdy Kinga brała kielich w palce, wszystko, co w nim było, zaczynało wrzeć. Owszem, to było przyjemne w dni jesiennej szarugi, w zimowe wieczory, gdy grzali sobie wino, siedząc w łożu i czytając psalmy, ale w czasie upałów stawało się nieznośne.”
I znowu, nic nie wyjaśnia pojawienia się tego typu fantastyki w książce. Nie jest to raczej motyw komiczny, bo Korona od takich raczej stroni.

5.      Język stylizowany
                  Z językiem stylizowanym mam problem, ale nie jest to na szczęście coś, co mocno rzuca się w oczy, bo przez większość czasu dialogi bohaterów wyglądają dosyć realistycznie. Dopóki ktoś nie rzuci jakimś „serio” w rozmowie. Mnie osobiście raziły też te wszystkie kurwy w dialogach, wydawały mi się nieprzystające do epoki i sposobu formułowania wulgaryzmów w tych czasach, ale z drugiej strony nie znam się na historii języka tak dobrze żeby móc podważać możliwość ich występowania w XIII wieku. Niemniej, momentami tego typu wstawki wydawały mi się niezręczne.
6.      Skróty fabularne
                 To był dla mnie największy problem w pewnym momencie czytania książki. Bo wiem, że moja słaba pamięć do imion i brak wiedzy historycznej mogły utrudnić mi właściwy odbiór książki. Ale nad skrótami fabularnymi nie ulituję się. Najgorsze jest to, że nie są niczym podyktowane, autorka po prostu postanowiła opuścić z opisu część wydarzeń. Dowiadujemy się o nich dopiero po fakcie. Problem jest taki, że najczęściej są to wydarzenia dosyć ważne dla fabuły, bo na przykład nagle okazuje się, że jeden z bohaterów został porwany i uwięziony a my nieprzypominany sobie, żeby chociażby ruszał się z domu w ostatniej scenie. Narracja skacze też między dużą liczbą bohaterów, więc poskładanie sobie wszystkich faktów i wydarzeń tak, żeby stanowiły logiczną całość przynajmniej mi stwarzały niemały problem.

7.      Legendy Arturiańskie
                 No właśnie, to jest motyw, który niby mało istotny dla fabuły, a był jak dla mnie jednym z najbardziej na siłę umieszczonych w książce. Bo ja rozumiem, że możliwym jest, że w trzynastym wieku legendy arturiańskie już do Polski dotarły. Ale na miłość wszystkiego co święte, czy pieśni o rycerzach okrągłego stołu muszą być śpiewane na każdym dworze jak Despacito? Za każdym razem jak ktoś śpiewał pieśń, nie ważne z jakiego powodu, musiały to być te nieszczęsne legendy arturiańskie.To już nawet w Esce mają większą różnorodność jeżeli chodzi o piosenki!

               Czy są jakieś dobre strony tej książki? Niewątpliwie jest nią kronikarska wręcz skrupulatność w przedstawianiu kolejnych członków rodów polskich okresu rozbiorów. To, co również jest poniekąd słabą stroną Korony, bo wydawać by się mogło, że obowiązek kronikarski czasami zwycięża w starciu z dobrą fabułą. Bo niestety, nie zawsze życie pisze najlepsze scenariusze. Sam pomysł na książkę uważam za bardzo dobry, wydaje mi się, że mało jest w chwili obecnej na naszym rodzimym rynku powieści traktujących o dalszej historii naszego kraju. I to się niewątpliwie chwali, szczególnie, że akurat okres rozbiorów wydaje się mi być wybitnie niewdzięczny w przedstawieniu.
               Kończąc, Korona śniegu i krwi jest książką która z wielu powodów mnie po prostu zmęczyła. I nie chodzi mi tu o jej długość, choć ta jest potężna, bo wiele jest książek, które mimo długości są w stanie skutecznie czytelnika wciągnąć. Może to mój brak wiedzy historycznej spowodował, że książka mnie nie zainteresowała swoją treścią, jednak uważam, że powieści tego typu powinny przynajmniej częściowo bronić się nawet w momencie, kiedy czytelnik jest laikiem jeżeli chodzi o historię. Zabrakło mi tu jakiegoś mocnego elementu spajającego całą fabułę. Ta wydaje się być za bardzo rozdrobniona. Czy to z powodu nagromadzenia zbyt wielkiej liczby postaci czy częstego przeskakiwania narracji między nimi, trudno jest tu znaleźć rytm i co najgorsze, trudno jest znaleźć jakiekolwiek uczucia względem bohaterów. Nawet po kilku setkach stron nadal mogą oni być czytelnikowi zupełnie obojętni.
               Pozycja niewątpliwie dla miłośników historii. Takich, których nie obchodzi fabuła ani charaktery, byleby nazwiska i miejsca bitew się zgadzały.
               Tyle ode mnie, pozdrawiam
toldie

piątek, 9 marca 2018

1. Dan Brown- Początek


            UWAGA, TEN TEKST ROI SIĘ OD SPOJLERÓW! 
        ŻEBY NIE BYŁO, ŻE NIE OSTRZEGAŁAM.

               W życiu pewnych jest tylko kilka rzeczy. Podatki, śmierć i nowe powieści Dana Browna. Wszystkie te rzeczy łączy jedno- mój entuzjazm do nich. Nie zrozumcie mnie źle, lubię czytać powieści Browna, jednak moja reakcja na pytanie „czy chcesz przeczytać nową powieść o Langdonie” i „czy chcesz wypełnić PIT” jest właściwie taka sama „znowu?”.
                Tym razem Robert Langdon, musi rozwiązać zagadkę pozostawioną przez futurystę, Edmonda Kirscha, który zostaje zamordowany podczas konferencji prasowej, na której ma przedstawić swoje nowe odkrycie. Wszem i wobec zostaje ogłoszone, że Kirsch znalazł odpowiedzi na dręczące ludzkość pytania "skąd pochodzimy?" i "dokąd zmierzamy?". Zainteresowanie konferencją jest więc spore, szczególnie, że odkrycie futurysty ma podobno zanegować sens istnienia wszystkich religii. Poziom dramatyzmu sięga więc, jak to u Dana Browna, bardzo wysoko, szkoda tylko, że im dalej sięgniemy, tym mniej to wszystko ma sensu.
               Ale zacznijmy od początku (hehehe). Powieści Browna są nie tyle wtórne w stosunku do samych siebie, są absolutnie identyczne pod względem budowy, podstawowych elementów i postaci. W absolutnie każdej Robert Langdon musi rozwiązać szereg zagadek w celu odkrycia tajemnicy, która prawdopodobnie zmieni oblicze świata. Towarzyszy mu zwykle kobieta w jakiś sposób związana ze sprawą i mająca wiedzę uzupełniającą tę posiadaną przez Langdona. A ta jest imponująca, bo oczywiście wie on absolutnie o wszystkim, a szczególnie o przypadkowych rzeczach, które akurat są fragmentami fabuły jak: nowe technologie, sztuczna inteligencja i odkrycia w dziedzinie wytworzenia sztucznej trawy (to tylko te wzmiankowane w Początku). To ma sens, szczególnie, że gość jest podobno historykiem sztuki specjalizującym się w symbolice.
               Tradycyjnie już Dan Brown bazuje na jednym schemacie, od którego jak od kalki odrysowuje starannie fabułę książki. Mamy więc zagadkową śmierć, za którą idącą tajemnicę będziemy musieli rozwiązać wraz z głównym bohaterem. Sam Robert Langdon zostaje wplątany w intrygę trochę przez przypadek, trochę specjalnie. Wydaje się, że jest tylko widzem, a tak na prawdę wszystko zostało tak ukartowane, żeby znalazł się we właściwym miejscu i o właściwym czasie. Towarzyszy mu kobieta w jakiś sposób związana ze zmarłym, a w przypadku Początku również wspomaga go sztuczna inteligencja (robiąca za wypasiony substytut telefonu z podłączeniem do internetu, bo wiecie, mamy XXI wiek i dzieci mogą już nie załapać po co gość jedzie do biblioteki). Co jeszcze? Oczywiście mamy teoretycznie główny czarny charakter, na którym wzrok widza kieruje się niemal automatycznie. To jest postać, która od początku jest widocznie typowana na sprawcę całego zamieszania i najwyraźniej chce powstrzymać Langdona przed odkryciem tajemnicy. To on ma wynająć tajemniczego mordercę.
                Dla ludzi, którzy przeczytali przynajmniej dwie książki Dana Browna oczywistym jest, że to tylko zasłona dymna. Ta postać koniec końców okazuje się nie mieć tak złych zamiarów, o jakie go oskarżaliśmy (w Początku prowadzi to do wręcz groteskowej sceny wyjaśniającej motywacje tej postaci. Ja się uśmiałam, chociaż raczej nie takie były intencje autora). Jeżeli chodzi o tożsamość głównego złego charakteru, oczywiście zostaje ujawniona na samym końcu. Od pewnego momentu książki uważny czytelnik domyśli się kto nim jest.
               Skupmy się na chwilę na wyolbrzymianiu przez Dana Browna całego problemu. Bo jeszcze jestem w stanie sobie wyobrazić problem z Aniołów i Demonów, gdzie w obliczu wyborów papieża, mordowanie kardynałów z pewnością byłoby bardzo głośną sprawą. No i oczywiście jest też ten drobny motyw niestabilnej cząsteczki na wolności. W Kodzie da Vinci odkrycie potomków Chrystusa w prostej linii, o ile ktoś byłby w stanie ze stuprocentową pewnością to udowodnić, zrobiłoby wrażenie. Inferno i sprawa wirusa, który jest w stanie wybić połowę populacji to też raczej dosyć ważka sprawa. W Początku sprawę odpowiedzi na pytania "skąd jesteśmy?" i "dokąd zmierzamy?" Dan Brown traktuje tak, jakby była to najważniejsza z nich wszystkich. Jakby żadne z problemów się nie liczyły.
                I tu jest pies pogrzebany. Widzieliśmy już tyle w tej serii, że mało co może nas zaskoczyć, a jednak Dan Brown usilnie próbuje nam wcisnąć, że to jest właśnie coś największego. Największy przekręt z nich wszystkich. I właśnie dlatego Początek tak bardzo mnie zawiódł. Zawsze ceniłam, że w otoczkę taniej popkultury Dan Brown jest w stanie wcisnąć trochę ciekawostek, trochę dreszczyku związanego z dziełami sztuki i historią. Nie jest łatwo opowiedzieć ciekawą historię za główny materiał mieć dzieła Leonarda. Oczywiście, że było to naciągane i to jak bardzo! Ale było to naciągane w taki sposób, że czytelnik dalej mógłby zatrzymać się nad jednym z tych bzdurnych pomysłów i zadać sobie pytanie „A co jeśli?”. Tutaj nie mamy już takiego wyboru. Autor stawia nas przed faktem dokonanym, przed prawdą ostateczną. Bez możliwości interpretacji. On nie nagina faktów, on je drastycznie zmienia. A to już nie wygląda tak zachęcająco. Sztuka nie znajduje się już w centrum fabuły, jest gdzieś z boku, nadal ją widzimy, ale nie stanowi integralnego elementu, tak jak w poprzednich częściach, gdzie można by ją uznać za kolejnego bohatera książki.
              I żeby nie było, wcale nie uważam Dana Browna za złego pisarza. Uważam go jedynie za powtarzającego schematy, naginającego fakty twórcę o słabej wyobraźni jeżeli chodzi o tworzenie postaci. Tym co lubię w jego twórczości jest bardzo dobre tempo narracji, dzięki któremu jego książki czyta się tak szybko i przyjemnie. I to jest właściwie to, czego oczekuję od powieści popowej. Chwytliwego tematu, ciekawych rozwiązań i łatwości wchłaniania książki nawet w najbardziej zatłoczonym wagonie metra. Oczywiście wiele jest słabych punktów jego twórczości, jednym z nich jest niewątpliwie kiepski, wtórny i mocno naciągany Początek. Czyta się to trochę jak ulubioną książkę w dzieciństwa, tylko z mniejszą dozą przyjemności. Niby nam się podoba, niby fajnie się to czyta, ale trudno jest nie zauważyć wszechobecnych niedociągnięć i zgrzytów.
               Jednym z nich jest niewątpliwie konferencja, rozpoczynająca książkę. Na niej Edmond Kirsch, słynny wynalazca i futurysta ma ogłosić światu swoje najnowsze odkrycie twierdząc, że zmieni ono absolutnie wszystko. To nic, że wiadomość o nim pojawia się w mediach na kwadrans przed jego rozpoczęciem i tak wszystkie media są w stanie wstrzymać swoje zaplanowane transmisje i nadać relacje z wystąpienia Kirscha. Długo zastanawiałam się nad tą sceną i sposobem w jaki została ona opisana. Nie mogłam się przez cały czas oprzeć wrażeniu, że jest to wszystko strasznie naciągane.
               Przeprowadźmy eksperyment: zastanówmy się przez chwilę, co by się stało, gdyby na przykład taki Elon Musk (na którym cały czas postać Edmonda Kirscha wydaje mi się bazować) wrzucił na Twittera informację o tym, że za 15 minut odbędzie się konferencja zapowiadająca coś absolutnie przełomowego. I pomińmy fakt, że mówimy o Elonie Musku, który przy takiej okazji pewnie dałby jakiś supernierzeczywisty pomysł, jak wysłanie w kosmos pierwszej pary słoni i założenie ich kolonii na Wenus. 
               Nie wątpię, że możliwe jest, żeby tyle osób nagle podłączyło się do przekazu na żywo. Co jest dla mnie mocno naciągane to fakt, żeby stacje telewizyjne przerywały swoje programy, żeby na żywo dać przekaz z jakiegoś hiszpańskiego muzeum, żeby posłuchać konferencji nagle zapowiedzianej przez  futurystę. Z resztą rozumiem, że gość zajmował się sztuczną inteligencją i wiem że jest powiedziane, że wynalazł kilka ciekawych gadżetów, ale właściwie wszyscy tytułują go po prostu futurystą. Nikt nie stał się światowym autorytetem w żadnej kwestii przez bycie futurystą. Mając taki tytuł możesz co najwyżej napisać fajną książkę o robotach, albo namalować śmieszny obrazek. Nic co by na poważnie przykuło uwagę światowych mediów, chyba że rzeczywiście coś zrobisz. Jeżeli na przykład, nie wiem, wyślesz sportowy samochód na orbitę największą rakietą na świecie, to może i zdobędziesz rozgłos i posłuch, ale Kirsch nie wydaje się być nikim realnie liczącym się na świecie.
              I właśnie to wmawianie nam, że te absurdalne sytuacje mogłyby mieć miejsce jest piętą achillesową twórczości Browna. Bo to nie koniec, i teraz uwaga, bo będę stąpać po bardzo cienkim lodzie, a pod nim jest niezbadana głębina pełna spojlerów. Także jeżeli jesteście bardzo przewrażliwieni na punkcie niezdradzania fabuły książki, lepiej nie czytajcie dalej. Chociaż sporo stracicie, a właściwie to i tak pewnie do tej pory już wam sporo zaspoilowałam...
               W momencie kiedy cały sekret Kirscha wychodzi na światło dziennie, kiedy dowiadujemy się jego spektakularnych odkryć (BTW, symulacja komputerowa chyba jeszcze nie została uznana za liczącą się metodę naukową) absolutnie nikt nie wątpi w ich prawdziwość. A wspomnijmy jeszcze o tym, że wynik jego badań ma niby udowodnić bezsens istnienia religii. A teraz, jeżeli nie jesteście wierzący, weźcie pod rękę najbliższego wierzącego znajomego i spytajcie się czy przestałby wierzyć, gdyby jakiś facet z laptopem powiedział, że według jego programu Boga nie ma. Ja nie jestem religijna, ale tak się składa, że jestem sobie w stanie wyobrazić jaka byłaby ta reakcja. Żaden powerpoint nie sprawi, że wszyscy chrześcijanie, żydzi, muzułmanie, buddyści i tak dalej nagle rzucą tę całą religię w cholerę i zaczną uprawiać marihuanę na poddaszu, czy co innego robią bezbożnicy.
               Nie wymagajmy wiele od prostego rzemieślnika, bo właśnie za takiego autora uważam Dana Browna. Tworzy bardzo dobrze skonstruowane powieści, o stabilnej fabule i trzymającej w napięciu akcji. I co z tego, że za każdym razem postaci są takie same. Co z tego, że intryga jest naciągana? Ważne, że podstawy dobre, nikt tam prostego rzemieślnika nie będzie prosił o wyrzeźbienie sceny mitycznej, kiedy wszystko co on potrafi to wylać fundamenty pod garaż.
            I mogę tu narzekać w nieskończoność na naciągane motywy, mogę narzekać na to, że Początek jest dosyć słabą powieścią. Ale co z tego, skoro książki Dana Browna zawsze znajdują się na szczycie list sprzedaży? Co z tego, skoro i tak przeczytam kolejną część, chociażby dlatego, żeby zobaczyć co jeszcze bardziej nieprawdopodobnego wymyśli tym razem ten wariat?
I może to właśnie jest piękno literatury popularnej? To, że nie musimy się przejmować niedociągnięciami, dopóki po prostu dobrze się przy tym bawimy.
               A jeżeli kogoś to nie przekonuje, to zawsze może przeczytać coś bardziej ambitnego, ale nie przypominam sobie, żeby Olga Tokarczuk pisała ostatnio coś o sztucznej inteligencji wykonującej telefony w celu zmylenia pościgu. Także szach mat!