czwartek, 26 lipca 2018

8. Wojciech Chmielarz- Farma lalek


               


                Obiecałam sobie dać Wojciechowi Chmielarzowi kolejną szansę. Miałam nadzieję, że Podpalacz to była długa rozbiegówka przed bardzo dobrą serią kryminalną, bo w sumie o twórczości tego autora do tej pory słyszałam same dobre opinie. Podpalacz wybitnie mi nie podszedł. Brakowało czegoś tej powieści, brakowało powiewu świeżości, czegoś, co pozwoli jej wybić się ponad dziesiątki innych polskich kryminałów. W normalnych warunkach rzuciłabym to w cholerę i nie pakowała się w kolejną powieść z rzędu. Ale postanowiłam dać Mortce jeszcze jedną szansę...
               Farma lalek, bo taki nosi tytuł drugiej książki z serii o komisarzu Jakubie Mortce, przenosi nas z warszawskiego Ursynowa do Krotowic, małego miasteczka gdzieś w Karkonoszach, gdzie dochodzi do tajemniczych zaginięć dzieci. Miejscowa policja, niemająca do tej pory do czynienia z tak poważnymi sprawami, zwraca się do rezydującego tymczasowo komisarza Mortki, który do Krotowic trafia po raczej trudnym zakończeniu ostatniej sprawy, w ramach niejako odpoczynku. Szybko jednak okazuje się, że porwania dzieci to fałszywy trop a sprawa jest o wiele bardziej poważna, kiedy w jednej z opuszczonych sztolni nasz bohater odnajduje okaleczone ciała kobiet.
               Niewątpliwy plus za wywiedzenie czytelnika w pole fałszywymi poszlakami i nagłą zmianę profilu samej zbrodni. Co prawda jest to jeden z nielicznych plusów tej książki, ale trzeba przyznać, że to się akurat Chmielarzowi udało. Kiedy już miałam zacząć wieszać psy na kolejnym raczej nieciekawym wątku kryminalnym, nagle się okazało, że mamy do czynienia z zupełnie innym problemem.
               Autor i tym razem nie zrezygnował z charakterystycznego dla niego sposobu rozwiązywania spraw polegającego na nagłych olśnieniach i przypadkowych odkryciach. Jeżeli czytelnik chce sam próbować wpaść na trop, to będzie mu trudno, bo Mortka albo sam w cudowny sposób trafia na rozwiązanie, albo tak nieporadnie ignoruje oczywiste rozwiązania, że czytelnik musi zaczekać, aż komisarz nadąży za tym co się dzieje.
               Farma lalek co prawda trzyma poziom trochę lepiej od Podpalacza, jednak nie uniknęła błędów. Sztampowe, dwuwymiarowe postacie mieliśmy już wcześniej, drewniane dialogi również. Intryga jest na szczęście lepiej wyeksponowana, bo w Podpalaczu niemalże niknęła na drugim planie. Tutaj jest już trochę lepiej, jednak nadal jest problem z tempem akcji. Fabule w ogóle brak jest dobrego tempa. Bo to potrafi zwolnić i na połowę książki stać się ledwo wyczuwalne, żeby na sam koniec powieści przyspieszyć tak bardzo, że trudno za nim nadążyć. Mamy więc bardzo wolno rozwijającą się intrygę i rozbudowany finał zamknięty w dwudziestu stronach.
               Ale zacznijmy od początku. Pisałam już kiedyś, że w Podpalaczu, pierwszej książce z serii, drażni mnie sztampowość. Szczerze miałam nadzieję na to, że druga część będzie przynajmniej częściowo pozbawiona tej wady. Niestety, tutaj autor nie oszczędza nas od samego początku. Pierwsza scena napisana z perspektywy sprawcy (przynajmniej na to wygląda) ma swoje odzwierciedlenie w co drugim kryminale, lecz tutaj brakuje jej kontynuacji w dalszej części książki. Jest w pewien sposób zawieszona na początku i zostawiona bez wytłumaczenia, dlaczego się tam znalazła. Moglibyśmy ją zupełnie pominąć i nic by się nie stało.
               Z powtarzających się grzeszków serii o Mortce mamy również prostackie teksty bohaterów. Bo oczywiście wszyscy są tak męscy, że muszą sobie co chwilę udowadniać, że w ich żyłach płynie czysty testosteron, a jak najlepiej dać temu wyraz niż zasuwając dymankowo-ruchankowym dialogiem? Oczywiście była żona głównego bohatera jako główną cechę charakteru musi mieć seksapil, a jej nowy partner pojawia się w książce tylko po to, żeby Mortka mógł sobie zwizualizować jak dyma mu byłą. Poziom żenady jest więc wyjątkowo miejscami wysoki.
               Porozmawiajmy też o pracy policyjnej. Jedyną metodą przesłuchania według Mortki jest sprowokowanie podejrzanego tak, żeby zaczął sypać, co oczywiście następuję w pięć minut od rozpoczęcia przesłuchania. W sumie to wszyscy sprawcy w tej książce mają instynkt samozachowawczy w zaniku, bo wystarczy, że padnie na nich cień podejrzenia, a już zaczynają się spowiadać z tego co zrobili, komu i kiedy.
               Reszta policjantów jest tu głównie po to, żeby rozrysować czytelnikom aktualną sytuację do tego stopnia, że pierwsze spotkanie zespołu dochodzeniowego rozpoczyna się tekstem: „To najpoważniejsza i najważniejsza sprawa, jaką kiedykolwiek mieliśmy w Krotowicach”. Czekałam jeszcze na zreferowanie nam najnowszej historii okolicy, ale to na szczęście zostało nam oszczędzone.
               I jeszcze jedno. W Podpalaczu narzekałam na to, że ponieważ Mortka wpada na rozwiązanie za pomocą magicznych olśnień, czytelnik nie ma możliwości samemu dojść do rozwiązania zagadki. Tutaj jest podobnie, bo rozwiązanie znowu przychodzi mu jak prawda objawiona, ale są też takie momenty, kiedy to fabuła musi gonić za czytelnikiem, bo ten domyśla się, że coś jest nie tak już od kilkunastu dobrych stron. Wszyscy wiedzą, że coś jest nie tak, poza naszym głównym bohaterem, komisarzem stołecznej policji, któremu nagle drastycznie spadł poziom inteligencji i nie zauważa oczywistych faktów: coś tu śmierdzi i nawet wiemy skąd.
               Nie chcę spisywać definitywnie Farmy lalek na straty, ma ona bowiem bardzo dobre momenty i miejscami trzyma wysoki poziom. Książkę czyta się całkiem nieźle, jeżeli nie mamy wygórowanych wymagań jeżeli chodzi o kryminał. Jednak pytanie czy rzeczywiście wybija się ponad poziom innych kryminałów? I tutaj chciałam rzucić nazwiskami jakichś poczytnych autorów i autorek polskich kryminałów, którzy mogliby posłużyć jako wzór do naśladowania. Niestety, poza Miłoszewskim i jego zakończoną serią o Szackim, nikt godny polecenia nie przychodzi mi na myśl. Poszukiwanie dobrego polskiego kryminału trwa więc nadal.
               A czy do serii o Mortce wrócę? Pewnie w końcu tak, ale chyba tylko po to, żeby w końcu dowiedzieć się, skąd ta popularność serii. Bo nadal nie mogę znaleźć wytłumaczenia.


niedziela, 22 lipca 2018

7. Richard Bachman (Stephen King)- Wielki Marsz


     
      
              
 W moim wrednym serduszku lubiącym się znęcać nad książkami, jest takie cieplutko-mięciutkie miejsce zarezerwowane specjalnie dla Stephena Kinga. Nie jestem wybitną znawczynią jego twórczości, nie mam zamiar udawać, że przeczytałam wszystko, co napisał (musiałaby chyba wziąć roczny urlop, żeby przez to przebrnąć, czasami wydaje mi się, że Mróz czerpie inspiracje z twórczego tempa pisania Kinga). Przeczytałam jednak wystarczająco dużo książek Kinga, żeby pokładać w nim wystarczającą nadzieję, że następna jego książka też będzie dobra. I zwykle się nie zawodzę, a jeżeli nawet czuję mały niedosyt, to nigdy w stopniu, który kazałby mi rzucić jego książki w cholerę i zabrać się za, nie wiem, AutorKasię. Bo King może nie jest idealnym pisarzem, może czasami miewa gorsze momenty, ale panie! Jakie on ma pomysły!
               Czasami zastanawiam się, czy to jest kwestia tego, że King wpada na genialne proste pomysły, czy tego, że jakikolwiek pomysł jest w stanie opisać tak ciekawie. Jakakolwiek byłaby odpowiedź na to zawiłe filozoficznie pytanie, prawda jest taka, że King mógłby napisać trzystustronicową powieść o lewym bucie i prawdopodobnie dałoby się to czytać.
               Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że właśnie skończyłam czytać powieść o chłopcach, którzy po prostu szli przed siebie i jestem nią całkowicie zachwycona? No dobrze, może trochę przesadzam z uproszczeniem. Tytułowy Wielki Marsz jest corocznym wydarzeniem z wielką nagrodą. Jego uczestnicy mają za zadanie po prostu iść. Iść do momentu, kiedy zostanie tylko jeden. Zawodnicy nie mogą przeszkadzać sobie w marszu, zabroniona jest przemoc fizyczna, więc wydawać by się mogło, że sytuacja nie jest niebezpieczna. Poza faktem, że za zawodnikami jedzie samochód, a w nim uzbrojeni żołnierze dokładnie monitorujący każdego uczestnika. Za każde zwolnienie poniżej sześciu kilometrów na godzinę zawodnik dostaje upomnienie. Po trzech upomnieniach dostaje kulkę. A trudno jest nie dostać upomnienia, kiedy idzie się kilka dni bez przerwy. Ale historia jest bardzo prosta i właściwie, można by powiedzieć, że w 2018 roku nie jest żadną nowością. Jednak w 1979, czyli w roku publikacji Wielkiego Marszu, gatunek powieści dystopijnej dla młodzieży był dopiero w powijakach albo przynajmniej nie był tak przetrawiony jak ma to miejsce dzisiaj.
               Wielki Marsz jest powieścią banalnie prostą w budowie, zasadniczo dostajemy tylko to, co dzieje się w danej chwili, bez głębszego wyjaśnienia. Jakiekolwiek wspomnienia głównego bohatera, z którego perspektywy jest pisana, są ograniczone do niezbędnego minimum. A mimo to wydaje się, że autor nie podaje nam całego kontekstu historii. Przez prawie całą książkę zadawałam sobie pytanie „dlaczego”? Dlaczego ktoś decyduje się na uczestnictwo w tak brutalnym przedsięwzięciu? Kto o zdrowych zmysłach sam pcha się do Wielkiego Marszu? Nie dostajemy jednoznacznej odpowiedzi, tak jak na przykład w Igrzyskach Śmierci. Tutaj nikt zawodników nie przymusza do wzięcia udziału. Praktycznie do ostatniej chwili mają możliwość zrezygnować. A mimo to wszyscy decydują się na udział. Co więcej! Istnieje nawet lista rezerwowych, na wypadek, gdyby ktoś się rozmyślił. Z resztą dostać się też nie jest łatwo, aby zakwalifikować się do marszu należy przejść szereg testów.
               Motywacje bohaterów nie są więc do końca jasne. Niektórzy co prawda przyznają, że robią to dla pieniędzy, dla zapewnienia dobrobytu najbliższym, dla samej adrenaliny czy po prostu biorą udział w przeświadczeniu, że nie mogą przegrać. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej, bo mimo to wydaje się, że nie do końca jasnym jest co ci ludzie tam robią. A mimo to książka wciąga, bo zagadka czym właściwie jest Wielki Marsz wydaje się być najbardziej interesująca. A jak dodamy do tego szereg fantastycznie zbudowanych postaci, to jest już kosmos.
               Jak pisałam wcześniej, książki Kinga często bronią się prostotą. Podobnie jest w przypadku postaci. King ma niesamowity dar opisywania postaci w sposób bardzo lakoniczny, a mimo wszystko, przedstawia bohaterów w bardzo charakterystyczny sposób. Już po kilku stronach nie ma problemów z odróżnieniem kto jest kim, a dysponujemy jedynie szczątkową charakterystyką. Co prawda obserwujemy akcję z perspektywy Garrety’ego, ale momentami zdawać by się mogło, że nie jesteśmy bliżej niego niż jesteśmy w stosunku do jakiejkolwiek innej postaci. Dowiadujemy się, chcąc nie chcąc trochę więcej na temat jego rodziny i pochodzenia, ale nadal, motywacje nim kierujące nie są do końca jasne.
               Mimo tego, że samej akcji jest relatywnie niewiele, a przynajmniej jest, wydawać by się mogło, bardzo monotonna, to cały czas coś się dzieje, czytelnik nie ma czasu się nudzić, bo jest trzymany w ciągłym napięciu, w ciągłej niepewności co wydarzy się teraz.
               Najstraszniejsze w tej książce jest to, że wiemy jak się skończy i nic nie zapowiada, że coś może zburzyć tę pewność. Wiemy, że 99 chłopców umrze, część z nich w bólu i męczarniach. Im jest dalej, tym więcej jest cierpienia i mniej nadziei na pozytywne zakończenie. Najstraszniejsza jest więc świadomość nieuniknioności śmierci. Nie potrzeba morderczych klaunów, wielkich psów czy nawiedzonych samochodów gotowych wyskoczyć zza rogu aby przynieść śmierć niczego niespodziewającym się ofiarom, żeby wywołać atmosferę grozy.
               Czytelnik jest zamknięty w Wielkim Marszu, niemalże idzie ramię w ramię z jego uczestnikami. Nie mamy żadnych wiadomości na temat tego co się dzieje poza nim. Nie obserwujemy relacji w mediach, nie wiemy nic na temat ludzi obserwujących wydarzenie czy nawet żołnierzy jadących samochodami za marszem. Możemy tylko obserwować uczestników, a raczej ich niewielką grupę i patrzeć jak giną lub staczają się w spiralę szaleństwa i bólu.
               Co ciekawe, Wielki marsz jest sygnowany nazwiskiem Richarda Bachmana, czyli alter ego Stephena Kinga. Czytałam kiedyś jakoby King w pewnym momencie był tak płodnym autorem, że jego wydawcy nie chcieli publikować jego książek z tak dużą częstotliwością. Wtedy właśnie narodził się Richard Bachman, który miał wziąć na siebie książki, które nie mieściły się w limicie proponowanym przez wydawcę jednej książki rocznie.
               Podsumowując, ja czytałam Wielki marsz z zapartym tchem. Nawet biorąc pod uwagę, mój absolutny brak obiektywizmu w stosunku do twórczości Kinga, jest to lektura trzymająca przez cały czas w napięciu, genialna wręcz w swojej prostocie. Szczerze polecam, książka nie jest nowa, jak już wspominałam, swoją premierę miała w 1979, ale w żadnym wypadku nie straciła świeżości.


czwartek, 12 lipca 2018

6. Diana Gabaldon- Outlander


UWAGA! TEN TEKST MOŻE ZAWIERAĆ SPOJLERY DOTYCZĄCE FABUŁY OMAWIANEJ KSIĄŻKI. CZYTASZ NA SWOJĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ!

               Dzisiaj na warsztat idzie druga z omawianych tu książek z mojej listy do przeczytania na portalu Goodreads- Outlander Diany Gabaldon, w Polsce znany pod tytułem Obca. Na potrzeby mojego zdrowia psychicznego omawiana zostanie wersja anglojęzyczna. Bo najwyraźniej nie mogę po prostu kupić książki jak człowiek, muszę przez tydzień szperać po sklepach internetowych w poszukiwaniu oryginału w normalnej cenie. Nieważne... Tym razem przyciągnął mnie mój ulubiony motyw literacki-podróże w czasie. I szczerze mówiąc, nie tego się spodziewałam.
               Muszę przyznać, że przed sięgnięciem ostatecznie po książkę, za którą już miałam zabrać się kilkukrotnie, miałam za sobą jakieś trzy odcinki serialu o tym samym tytule, jednak na tym etapie fabuła była tak lekko zarysowana, że nie wiedziałam jeszcze, w co się pakuję. A wpakowałam się w niezłe bagno, bo ta cholerna książka ma ponad osiemset stron i jest na dodatek pierwszą z serii. Cholerna, bo mam do niej tak ambiwalentny stosunek, że sama nie wiem czy ją lubię czy też nienawidzę. Praktycznie syndrom sztokholmski. Chciałabym przerwać w połowie, ale jakoś tak głupio po czterystu stronach zostawiać książkę nieukończywszy czytania. Patologiczna relacja doprowadziła nawet do tego, że wróciłam do oglądania serialu. Żeby upewnić się w jaki sposób scenarzyści wybrnęli z niektórych momentów (naturalnie nie dla tych wszystkich umięśnionych mężczyzn w kiltach). Ekhem, na czym to ja...
               Historia jest raczej prosta,  mamy rok 1946, Claire wraz ze swoim mężem Frankiem, spędzają urlop w Szkocji, gdzie Frank, zapalony historyk odnajduje ślady swojego przodka. Claire nie spodziewa się, że za sprawą tajemniczych kamiennych kręgów, nagle wyląduje w osiemnastym wieku, w czasach walki szkockich klanów o niepodległość. Jako angielka od razu zdaje sobie sprawę w jakich jest opałach, kiedy to Szkoci przychodzą jej na ratunek ledwo wyrwawszy ją z objęć kogoś kto kropka w kropkę przypomina jej męża. Jednak nie oznacza to jeszcze, że jest bezpieczna, bowiem absolutnie każdy, kogo spotka, chce jej zrobić krzywdę, a o zaufanie jest bardzo trudno, szczególnie kiedy latasz po polu bitwy w kusej sukience i pytasz, który mamy aktualnie rok. Na jej drodze bardzo szybko staje Jamie, przystojny Szkot wyjęty spod prawa, który okaże się jej wybawicielem, kiedy w dziwnym splocie wydarzeń, Claire będzie zmuszona go poślubić. No wiecie, biedna ona, ale co począć, trzeba zamknąć oczy i myśleć o Anglii.
               Outlander to typowy romans historyczny z małym motywem fantastycznym, nie ma się co oszukiwać. Claire jest klasyczną damą w opałach (co zdarza się częściej niż czytelnik jest w stanie znieść, bo Jamie musi biec jej na ratunek średnio raz na rozdział), a Jamie to rycerz na białym koniu. Po przejściach, z rzewną historią  tle, ale nadal, w metaforycznej zbroi, a pod nim koń.
               Wygląda to wszystko jakby autorka obiecała sobie, że przynajmniej raz na rozdział bohaterce będzie coś groziło. A nie jest to trudne, po praktycznie wszyscy, z kilkoma wyjątkami, są przeciwko niej. Nie jest więc łatwo, szczególnie czytelnikowi, który po raz kolejny musi czytać, że Claire znowu chce ktoś zgwałcić/wychłostać/zamknąć w więzieniu/utopić/ spalić na stosie itd.; z resztą sami sobie wybierzcie. Czytanie tego wszystkiego, szczególnie, że książka ma ponad osiemset stron, wymaga odrobiny cierpliwości od czytelnika. A potem następuje syndrom sztokholmski i jakoś można dobrnąć do końca.
               Jak dla mnie książka broni się szczerością. Jest romansem historycznym i robi to dosyć solidnie. Motyw podróży w czasie służy jako miłe urozmaicenie, ale nie oszukujmy się, nie jest to    Powrót do przyszłości. Mocną stroną niewątpliwie są postacie. Mocno zarysowane, dobrze opisane i co najważniejsze niepozbawione głębi. Co prawda zdarzają się momenty, kiedy ich zachowanie wydaje się nieco pozbawione sensu, czasami ich działania są przerysowane, ale jakoś, koniec końców, znika to w tłumie. Ogólnie jeżeli chodzi o postacie, książka się nawet broni.
               Problemem jednak są dłużyzny fabularne i niesamowita przewidywalność. O ile pierwsza kwestia widoczna jest od początku serii, tak co do drugiej możemy doświadczyć bardziej w kolejnych częściach. W chwili obecnej kończę drugą część serii. Sięgnęłam po nią, żeby dowiedzieć się, czy rzeczywiście, moje przewidywania co do rozwoju akcji się sprawdzą. Niestety, miałam rację w stu procentach, a muszę przyznać, że nieczęsto mam rację w takich kwestiach. Niektórych rzeczy możemy spokojnie domyślić się na kilkaset stron do przodu. Z pewnością szybciej, niż główni bohaterowie, których iloraz inteligencji w takich sytuacjach dramatycznie spada.
               Jedno muszę podkreślić, czytałam Outlandera po angielsku. Niestety, jeżeli chodzi o książki, w którym przedstawione są fonetycznie różnice w akcentowaniu, nie wierzę w półśrodki i szczerze mówiąc nie jestem w stanie sobie wyobrazić jak w języku polskim można zaznaczyć charakterystyczną mowę, którą posługują się postacie. Bojąc się tego, żeby Szkoci nie mówili jak nasi górale z Zakopca, wybrałam więc oryginał. Nie miałam styczności z polskim tłumaczeniem, jednak jeżeli tylko egzemplarz wpadnie mi w ręce nie omieszkam się przekonać czy tłumacz podołał niewątpliwie trudnemu zadaniu przetłumaczenia cegły pani Gabaldon. 
               I muszę mimo wszystko stwierdzić, że lektura Oulandera sprawiła mi do pewnego momentu przyjemność. Właściwie ta książka w pełni spełnia swoją funkcję. Nie oczekujemy niczego innego od romansu. Czy ta książka ma ambicje być czymś więcej? Nie! I właśnie o to chodzi. Bo nie musi, robi swoje i robi to całkiem nieźle.
               I jeszcze muszę powiedzieć coś na temat tła historycznego. Otóż, pani Gabaldon w posłowie zarzekała się na to, że odrobiła pracę domową i kwerenda historyczna została popełniona, a drobne nieścisłości historyczne są zostawione świadomie. I tu jestem w stanie uwierzyć na słowo, nie doszukałam się metodą wyszukiwania w internetach, żadnych potknięć, a nawet jeżeli są, to nie biją po oczach. Z resztą Outlander do książki historycznej raczej nie pretenduje, chociaż historia jest tu raczej istotnym elementem, to występuje ona w takim charakterze, że trudno byłoby rzeczywiście doszukać się jakichś nieścisłości. Wszystko więc wydaje się być na swoim miejscu.
               Muszę przyznać, że nie spodziewałam się takiego zakończenia tej recenzji. Z książki, która była dla mnie tylko ckliwym romansem pozbawionym głębi Outlander stał się czymś więcej. Dawno nie chciałam tak bardzo wrócić do lektury. Nie jestem osobą, którą książki łatwo wciągają. Nie mam silnej potrzeby, żeby za wszelką cenę skończyć rozdział. Nie siedzę do późna czytając książki. Mój sposób czytania można by nawet nazwać barbarzyńskim, bo jestem w stanie przerwać lekturę w najbardziej trzymającym w napięciu momencie. I nie to, że nie czerpię przyjemności z czytania, po prostu nie podchodzę do czytania tak emocjonalnie. Tutaj było inaczej, ta książka mnie po prostu wciągnęła. I za to pani Gabaldon chcę bardzo podziękować.
               I mogłabym napisać, że niektóre zabiegi fabularne są naciągane, że niektóre postacie są przerysowane a fabuła naiwna. Mogłabym napisać coś na temat scen seksu, które przeczytane po raz enty zaczynają nudzić, a związek Claire z Jamie’m jest tak wymuszony, że aż trudno się to momentami czyta (i nie chodzi mi o to, że zmuszono ich do małżeństwa). Mogłabym się spytać w jaki sposób Claire tak szybko zapomniała o swoim mężu i pozbyła się wyrzutów sumienia, że sypia z innym i wcale jej to nie przeszkadza.
               Mogłabym, ale tak się składa, że musiałam się powstrzymywać przed zakupem drugiej części, a i tak udało mi się przeczekać jedynie tydzień. Ta książka powinna znaleźć się w definicji guilty pleasure. Bo czytasz te bzdury i sama przed sobą musisz się w końcu przyznać, że ci się to podoba.
               Książka nie unika dłużyzn. Przestoje w akcji pojawiają się często, co nie jest trudne przy ponad ośmiusetstronnicowej powieści. Istnieje limit cierpliwości czytelnika jeżeli chodzi o opisy przyrody i wewnętrzne wynurzenia bohaterki, które sprowadzają się zwykle do tego, że albo tęskni za mężem i chce wracać do XX wieku, albo zachwyca się Jamie’m i rozważa moralność swojego zachowania. Spoiler alert, jest ono niemoralne. Ale nie będę się tu zapędzać w ocenę wyborów moralnych bohaterki.
               Ode mnie to tyle. Książki ani nie polecam, ani nie odradzam. Dzieło to to nie jest, ale na letnie popołudnia raczej wystarczy, jeżeli tylko macie trochę cierpliwości i chcecie się trochę odmóżdżyć. Ja się przy niej jednak trochę zmęczyłam, ale muszę przyznać, że nie spodziewałam się niczego niesamowitego. I przynajmniej tutaj się nie zawiodłam.