W moim
wrednym serduszku lubiącym się znęcać nad książkami, jest takie
cieplutko-mięciutkie miejsce zarezerwowane specjalnie dla Stephena Kinga. Nie
jestem wybitną znawczynią jego twórczości, nie mam zamiar udawać, że
przeczytałam wszystko, co napisał (musiałaby chyba wziąć roczny urlop, żeby
przez to przebrnąć, czasami wydaje mi się, że Mróz czerpie inspiracje z
twórczego tempa pisania Kinga). Przeczytałam jednak wystarczająco dużo książek
Kinga, żeby pokładać w nim wystarczającą nadzieję, że następna jego książka też
będzie dobra. I zwykle się nie zawodzę, a jeżeli nawet czuję mały niedosyt, to
nigdy w stopniu, który kazałby mi rzucić jego książki w cholerę i zabrać się
za, nie wiem, AutorKasię. Bo King może nie jest idealnym pisarzem, może czasami
miewa gorsze momenty, ale panie! Jakie on ma pomysły!
Czasami
zastanawiam się, czy to jest kwestia tego, że King wpada na genialne proste
pomysły, czy tego, że jakikolwiek pomysł jest w stanie opisać tak ciekawie.
Jakakolwiek byłaby odpowiedź na to zawiłe filozoficznie pytanie, prawda jest
taka, że King mógłby napisać trzystustronicową powieść o lewym bucie i
prawdopodobnie dałoby się to czytać.
Bo jak
inaczej wytłumaczyć fakt, że właśnie skończyłam czytać powieść o chłopcach,
którzy po prostu szli przed siebie i jestem nią całkowicie zachwycona? No
dobrze, może trochę przesadzam z uproszczeniem. Tytułowy Wielki Marsz jest corocznym wydarzeniem z wielką nagrodą. Jego
uczestnicy mają za zadanie po prostu iść. Iść do momentu, kiedy zostanie tylko
jeden. Zawodnicy nie mogą przeszkadzać sobie w marszu, zabroniona jest przemoc
fizyczna, więc wydawać by się mogło, że sytuacja nie jest niebezpieczna. Poza
faktem, że za zawodnikami jedzie samochód, a w nim uzbrojeni żołnierze
dokładnie monitorujący każdego uczestnika. Za każde zwolnienie poniżej sześciu
kilometrów na godzinę zawodnik dostaje upomnienie. Po trzech upomnieniach
dostaje kulkę. A trudno jest nie dostać upomnienia, kiedy idzie się kilka dni
bez przerwy. Ale historia jest bardzo prosta i właściwie, można by powiedzieć,
że w 2018 roku nie jest żadną nowością. Jednak w 1979, czyli w roku publikacji Wielkiego Marszu, gatunek powieści
dystopijnej dla młodzieży był dopiero w powijakach albo przynajmniej nie był
tak przetrawiony jak ma to miejsce dzisiaj.
Wielki
Marsz jest powieścią banalnie prostą w budowie, zasadniczo dostajemy tylko to,
co dzieje się w danej chwili, bez głębszego wyjaśnienia. Jakiekolwiek wspomnienia
głównego bohatera, z którego perspektywy jest pisana, są ograniczone do
niezbędnego minimum. A mimo to wydaje się, że autor nie podaje nam całego kontekstu
historii. Przez prawie całą książkę zadawałam sobie pytanie „dlaczego”?
Dlaczego ktoś decyduje się na uczestnictwo w tak brutalnym przedsięwzięciu? Kto
o zdrowych zmysłach sam pcha się do Wielkiego Marszu? Nie dostajemy
jednoznacznej odpowiedzi, tak jak na przykład w Igrzyskach Śmierci. Tutaj nikt zawodników nie przymusza do wzięcia
udziału. Praktycznie do ostatniej chwili mają możliwość zrezygnować. A mimo to
wszyscy decydują się na udział. Co więcej! Istnieje nawet lista rezerwowych, na
wypadek, gdyby ktoś się rozmyślił. Z resztą dostać się też nie jest łatwo, aby
zakwalifikować się do marszu należy przejść szereg testów.
Motywacje
bohaterów nie są więc do końca jasne. Niektórzy co prawda przyznają, że robią
to dla pieniędzy, dla zapewnienia dobrobytu najbliższym, dla samej adrenaliny
czy po prostu biorą udział w przeświadczeniu, że nie mogą przegrać. Ale to
tylko wierzchołek góry lodowej, bo mimo to wydaje się, że nie do końca jasnym
jest co ci ludzie tam robią. A mimo to książka wciąga, bo zagadka czym
właściwie jest Wielki Marsz wydaje
się być najbardziej interesująca. A jak dodamy do tego szereg fantastycznie
zbudowanych postaci, to jest już kosmos.
Jak
pisałam wcześniej, książki Kinga często bronią się prostotą. Podobnie jest w
przypadku postaci. King ma niesamowity dar opisywania postaci w sposób bardzo
lakoniczny, a mimo wszystko, przedstawia bohaterów w bardzo charakterystyczny
sposób. Już po kilku stronach nie ma problemów z odróżnieniem kto jest kim, a
dysponujemy jedynie szczątkową charakterystyką. Co prawda obserwujemy akcję z
perspektywy Garrety’ego, ale momentami zdawać by się mogło, że nie jesteśmy bliżej
niego niż jesteśmy w stosunku do jakiejkolwiek innej postaci. Dowiadujemy się,
chcąc nie chcąc trochę więcej na temat jego rodziny i pochodzenia, ale nadal,
motywacje nim kierujące nie są do końca jasne.
Mimo
tego, że samej akcji jest relatywnie niewiele, a przynajmniej jest, wydawać by
się mogło, bardzo monotonna, to cały czas coś się dzieje, czytelnik nie ma
czasu się nudzić, bo jest trzymany w ciągłym napięciu, w ciągłej niepewności co
wydarzy się teraz.
Najstraszniejsze
w tej książce jest to, że wiemy jak się skończy i nic nie zapowiada, że coś
może zburzyć tę pewność. Wiemy, że 99 chłopców umrze, część z nich w bólu i
męczarniach. Im jest dalej, tym więcej jest cierpienia i mniej nadziei na
pozytywne zakończenie. Najstraszniejsza jest więc świadomość nieuniknioności
śmierci. Nie potrzeba morderczych klaunów, wielkich psów czy nawiedzonych
samochodów gotowych wyskoczyć zza rogu aby przynieść śmierć niczego niespodziewającym
się ofiarom, żeby wywołać atmosferę grozy.
Czytelnik
jest zamknięty w Wielkim Marszu,
niemalże idzie ramię w ramię z jego uczestnikami. Nie mamy żadnych wiadomości
na temat tego co się dzieje poza nim. Nie obserwujemy relacji w mediach, nie
wiemy nic na temat ludzi obserwujących wydarzenie czy nawet żołnierzy jadących
samochodami za marszem. Możemy tylko obserwować uczestników, a raczej ich
niewielką grupę i patrzeć jak giną lub staczają się w spiralę szaleństwa i
bólu.
Co
ciekawe, Wielki marsz jest sygnowany nazwiskiem Richarda Bachmana, czyli alter
ego Stephena Kinga. Czytałam kiedyś jakoby King w pewnym momencie był tak
płodnym autorem, że jego wydawcy nie chcieli publikować jego książek z tak dużą
częstotliwością. Wtedy właśnie narodził się Richard Bachman, który miał wziąć
na siebie książki, które nie mieściły się w limicie proponowanym przez wydawcę
jednej książki rocznie.
Podsumowując,
ja czytałam Wielki marsz z zapartym
tchem. Nawet biorąc pod uwagę, mój absolutny brak obiektywizmu w stosunku do
twórczości Kinga, jest to lektura trzymająca przez cały czas w napięciu,
genialna wręcz w swojej prostocie. Szczerze polecam, książka nie jest nowa, jak
już wspominałam, swoją premierę miała w 1979, ale w żadnym wypadku nie straciła
świeżości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz