niedziela, 22 lipca 2018

7. Richard Bachman (Stephen King)- Wielki Marsz


     
      
              
 W moim wrednym serduszku lubiącym się znęcać nad książkami, jest takie cieplutko-mięciutkie miejsce zarezerwowane specjalnie dla Stephena Kinga. Nie jestem wybitną znawczynią jego twórczości, nie mam zamiar udawać, że przeczytałam wszystko, co napisał (musiałaby chyba wziąć roczny urlop, żeby przez to przebrnąć, czasami wydaje mi się, że Mróz czerpie inspiracje z twórczego tempa pisania Kinga). Przeczytałam jednak wystarczająco dużo książek Kinga, żeby pokładać w nim wystarczającą nadzieję, że następna jego książka też będzie dobra. I zwykle się nie zawodzę, a jeżeli nawet czuję mały niedosyt, to nigdy w stopniu, który kazałby mi rzucić jego książki w cholerę i zabrać się za, nie wiem, AutorKasię. Bo King może nie jest idealnym pisarzem, może czasami miewa gorsze momenty, ale panie! Jakie on ma pomysły!
               Czasami zastanawiam się, czy to jest kwestia tego, że King wpada na genialne proste pomysły, czy tego, że jakikolwiek pomysł jest w stanie opisać tak ciekawie. Jakakolwiek byłaby odpowiedź na to zawiłe filozoficznie pytanie, prawda jest taka, że King mógłby napisać trzystustronicową powieść o lewym bucie i prawdopodobnie dałoby się to czytać.
               Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że właśnie skończyłam czytać powieść o chłopcach, którzy po prostu szli przed siebie i jestem nią całkowicie zachwycona? No dobrze, może trochę przesadzam z uproszczeniem. Tytułowy Wielki Marsz jest corocznym wydarzeniem z wielką nagrodą. Jego uczestnicy mają za zadanie po prostu iść. Iść do momentu, kiedy zostanie tylko jeden. Zawodnicy nie mogą przeszkadzać sobie w marszu, zabroniona jest przemoc fizyczna, więc wydawać by się mogło, że sytuacja nie jest niebezpieczna. Poza faktem, że za zawodnikami jedzie samochód, a w nim uzbrojeni żołnierze dokładnie monitorujący każdego uczestnika. Za każde zwolnienie poniżej sześciu kilometrów na godzinę zawodnik dostaje upomnienie. Po trzech upomnieniach dostaje kulkę. A trudno jest nie dostać upomnienia, kiedy idzie się kilka dni bez przerwy. Ale historia jest bardzo prosta i właściwie, można by powiedzieć, że w 2018 roku nie jest żadną nowością. Jednak w 1979, czyli w roku publikacji Wielkiego Marszu, gatunek powieści dystopijnej dla młodzieży był dopiero w powijakach albo przynajmniej nie był tak przetrawiony jak ma to miejsce dzisiaj.
               Wielki Marsz jest powieścią banalnie prostą w budowie, zasadniczo dostajemy tylko to, co dzieje się w danej chwili, bez głębszego wyjaśnienia. Jakiekolwiek wspomnienia głównego bohatera, z którego perspektywy jest pisana, są ograniczone do niezbędnego minimum. A mimo to wydaje się, że autor nie podaje nam całego kontekstu historii. Przez prawie całą książkę zadawałam sobie pytanie „dlaczego”? Dlaczego ktoś decyduje się na uczestnictwo w tak brutalnym przedsięwzięciu? Kto o zdrowych zmysłach sam pcha się do Wielkiego Marszu? Nie dostajemy jednoznacznej odpowiedzi, tak jak na przykład w Igrzyskach Śmierci. Tutaj nikt zawodników nie przymusza do wzięcia udziału. Praktycznie do ostatniej chwili mają możliwość zrezygnować. A mimo to wszyscy decydują się na udział. Co więcej! Istnieje nawet lista rezerwowych, na wypadek, gdyby ktoś się rozmyślił. Z resztą dostać się też nie jest łatwo, aby zakwalifikować się do marszu należy przejść szereg testów.
               Motywacje bohaterów nie są więc do końca jasne. Niektórzy co prawda przyznają, że robią to dla pieniędzy, dla zapewnienia dobrobytu najbliższym, dla samej adrenaliny czy po prostu biorą udział w przeświadczeniu, że nie mogą przegrać. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej, bo mimo to wydaje się, że nie do końca jasnym jest co ci ludzie tam robią. A mimo to książka wciąga, bo zagadka czym właściwie jest Wielki Marsz wydaje się być najbardziej interesująca. A jak dodamy do tego szereg fantastycznie zbudowanych postaci, to jest już kosmos.
               Jak pisałam wcześniej, książki Kinga często bronią się prostotą. Podobnie jest w przypadku postaci. King ma niesamowity dar opisywania postaci w sposób bardzo lakoniczny, a mimo wszystko, przedstawia bohaterów w bardzo charakterystyczny sposób. Już po kilku stronach nie ma problemów z odróżnieniem kto jest kim, a dysponujemy jedynie szczątkową charakterystyką. Co prawda obserwujemy akcję z perspektywy Garrety’ego, ale momentami zdawać by się mogło, że nie jesteśmy bliżej niego niż jesteśmy w stosunku do jakiejkolwiek innej postaci. Dowiadujemy się, chcąc nie chcąc trochę więcej na temat jego rodziny i pochodzenia, ale nadal, motywacje nim kierujące nie są do końca jasne.
               Mimo tego, że samej akcji jest relatywnie niewiele, a przynajmniej jest, wydawać by się mogło, bardzo monotonna, to cały czas coś się dzieje, czytelnik nie ma czasu się nudzić, bo jest trzymany w ciągłym napięciu, w ciągłej niepewności co wydarzy się teraz.
               Najstraszniejsze w tej książce jest to, że wiemy jak się skończy i nic nie zapowiada, że coś może zburzyć tę pewność. Wiemy, że 99 chłopców umrze, część z nich w bólu i męczarniach. Im jest dalej, tym więcej jest cierpienia i mniej nadziei na pozytywne zakończenie. Najstraszniejsza jest więc świadomość nieuniknioności śmierci. Nie potrzeba morderczych klaunów, wielkich psów czy nawiedzonych samochodów gotowych wyskoczyć zza rogu aby przynieść śmierć niczego niespodziewającym się ofiarom, żeby wywołać atmosferę grozy.
               Czytelnik jest zamknięty w Wielkim Marszu, niemalże idzie ramię w ramię z jego uczestnikami. Nie mamy żadnych wiadomości na temat tego co się dzieje poza nim. Nie obserwujemy relacji w mediach, nie wiemy nic na temat ludzi obserwujących wydarzenie czy nawet żołnierzy jadących samochodami za marszem. Możemy tylko obserwować uczestników, a raczej ich niewielką grupę i patrzeć jak giną lub staczają się w spiralę szaleństwa i bólu.
               Co ciekawe, Wielki marsz jest sygnowany nazwiskiem Richarda Bachmana, czyli alter ego Stephena Kinga. Czytałam kiedyś jakoby King w pewnym momencie był tak płodnym autorem, że jego wydawcy nie chcieli publikować jego książek z tak dużą częstotliwością. Wtedy właśnie narodził się Richard Bachman, który miał wziąć na siebie książki, które nie mieściły się w limicie proponowanym przez wydawcę jednej książki rocznie.
               Podsumowując, ja czytałam Wielki marsz z zapartym tchem. Nawet biorąc pod uwagę, mój absolutny brak obiektywizmu w stosunku do twórczości Kinga, jest to lektura trzymająca przez cały czas w napięciu, genialna wręcz w swojej prostocie. Szczerze polecam, książka nie jest nowa, jak już wspominałam, swoją premierę miała w 1979, ale w żadnym wypadku nie straciła świeżości.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz