Obiecałam
sobie dać Wojciechowi Chmielarzowi kolejną szansę. Miałam nadzieję, że Podpalacz to była długa rozbiegówka
przed bardzo dobrą serią kryminalną, bo w sumie o twórczości tego autora do tej
pory słyszałam same dobre opinie. Podpalacz
wybitnie mi nie podszedł. Brakowało czegoś tej powieści, brakowało powiewu
świeżości, czegoś, co pozwoli jej wybić się ponad dziesiątki innych polskich
kryminałów. W normalnych warunkach rzuciłabym to w cholerę i nie pakowała się w
kolejną powieść z rzędu. Ale postanowiłam dać Mortce jeszcze jedną szansę...
Farma lalek, bo taki nosi tytuł drugiej
książki z serii o komisarzu Jakubie Mortce, przenosi nas z warszawskiego Ursynowa
do Krotowic, małego miasteczka gdzieś w Karkonoszach, gdzie dochodzi do
tajemniczych zaginięć dzieci. Miejscowa policja, niemająca do tej pory do
czynienia z tak poważnymi sprawami, zwraca się do rezydującego tymczasowo
komisarza Mortki, który do Krotowic trafia po raczej trudnym zakończeniu
ostatniej sprawy, w ramach niejako odpoczynku. Szybko jednak okazuje się, że
porwania dzieci to fałszywy trop a sprawa jest o wiele bardziej poważna, kiedy
w jednej z opuszczonych sztolni nasz bohater odnajduje okaleczone ciała kobiet.
Niewątpliwy
plus za wywiedzenie czytelnika w pole fałszywymi poszlakami i nagłą zmianę
profilu samej zbrodni. Co prawda jest to jeden z nielicznych plusów tej
książki, ale trzeba przyznać, że to się akurat Chmielarzowi udało. Kiedy już
miałam zacząć wieszać psy na kolejnym raczej nieciekawym wątku kryminalnym,
nagle się okazało, że mamy do czynienia z zupełnie innym problemem.
Autor i
tym razem nie zrezygnował z charakterystycznego dla niego sposobu rozwiązywania
spraw polegającego na nagłych olśnieniach i przypadkowych odkryciach. Jeżeli
czytelnik chce sam próbować wpaść na trop, to będzie mu trudno, bo Mortka albo
sam w cudowny sposób trafia na rozwiązanie, albo tak nieporadnie ignoruje
oczywiste rozwiązania, że czytelnik musi zaczekać, aż komisarz nadąży za tym co
się dzieje.
Farma lalek co prawda trzyma poziom
trochę lepiej od Podpalacza, jednak nie uniknęła błędów. Sztampowe, dwuwymiarowe
postacie mieliśmy już wcześniej, drewniane dialogi również. Intryga jest na
szczęście lepiej wyeksponowana, bo w Podpalaczu niemalże niknęła na drugim
planie. Tutaj jest już trochę lepiej, jednak nadal jest problem z tempem akcji.
Fabule w ogóle brak jest dobrego tempa. Bo to potrafi zwolnić i na połowę
książki stać się ledwo wyczuwalne, żeby na sam koniec powieści przyspieszyć tak
bardzo, że trudno za nim nadążyć. Mamy więc bardzo wolno rozwijającą się
intrygę i rozbudowany finał zamknięty w dwudziestu stronach.
Ale
zacznijmy od początku. Pisałam już kiedyś, że w Podpalaczu, pierwszej książce z serii, drażni mnie sztampowość.
Szczerze miałam nadzieję na to, że druga część będzie przynajmniej częściowo
pozbawiona tej wady. Niestety, tutaj autor nie oszczędza nas od samego
początku. Pierwsza scena napisana z perspektywy sprawcy (przynajmniej na to
wygląda) ma swoje odzwierciedlenie w co drugim kryminale, lecz tutaj brakuje
jej kontynuacji w dalszej części książki. Jest w pewien sposób zawieszona na
początku i zostawiona bez wytłumaczenia, dlaczego się tam znalazła. Moglibyśmy
ją zupełnie pominąć i nic by się nie stało.
Z
powtarzających się grzeszków serii o Mortce mamy również prostackie teksty
bohaterów. Bo oczywiście wszyscy są tak męscy, że muszą sobie co chwilę
udowadniać, że w ich żyłach płynie czysty testosteron, a jak najlepiej dać temu
wyraz niż zasuwając dymankowo-ruchankowym dialogiem? Oczywiście była żona
głównego bohatera jako główną cechę charakteru musi mieć seksapil, a jej nowy
partner pojawia się w książce tylko po to, żeby Mortka mógł sobie zwizualizować
jak dyma mu byłą. Poziom żenady jest więc wyjątkowo miejscami wysoki.
Porozmawiajmy
też o pracy policyjnej. Jedyną metodą przesłuchania według Mortki jest
sprowokowanie podejrzanego tak, żeby zaczął sypać, co oczywiście następuję w
pięć minut od rozpoczęcia przesłuchania. W sumie to wszyscy sprawcy w tej
książce mają instynkt samozachowawczy w zaniku, bo wystarczy, że padnie na nich
cień podejrzenia, a już zaczynają się spowiadać z tego co zrobili, komu i
kiedy.
Reszta
policjantów jest tu głównie po to, żeby rozrysować czytelnikom aktualną
sytuację do tego stopnia, że pierwsze spotkanie zespołu dochodzeniowego
rozpoczyna się tekstem: „To najpoważniejsza i najważniejsza sprawa, jaką
kiedykolwiek mieliśmy w Krotowicach”. Czekałam jeszcze na zreferowanie nam
najnowszej historii okolicy, ale to na szczęście zostało nam oszczędzone.
I
jeszcze jedno. W Podpalaczu narzekałam na to, że ponieważ Mortka wpada na
rozwiązanie za pomocą magicznych olśnień, czytelnik nie ma możliwości samemu
dojść do rozwiązania zagadki. Tutaj jest podobnie, bo rozwiązanie znowu
przychodzi mu jak prawda objawiona, ale są też takie momenty, kiedy to fabuła
musi gonić za czytelnikiem, bo ten domyśla się, że coś jest nie tak już od
kilkunastu dobrych stron. Wszyscy wiedzą, że coś jest nie tak, poza naszym
głównym bohaterem, komisarzem stołecznej policji, któremu nagle drastycznie spadł
poziom inteligencji i nie zauważa oczywistych faktów: coś tu śmierdzi i nawet
wiemy skąd.
Nie chcę
spisywać definitywnie Farmy lalek na
straty, ma ona bowiem bardzo dobre momenty i miejscami trzyma wysoki poziom.
Książkę czyta się całkiem nieźle, jeżeli nie mamy wygórowanych wymagań jeżeli
chodzi o kryminał. Jednak pytanie czy rzeczywiście wybija się ponad poziom
innych kryminałów? I tutaj chciałam rzucić nazwiskami jakichś poczytnych
autorów i autorek polskich kryminałów, którzy mogliby posłużyć jako wzór do naśladowania.
Niestety, poza Miłoszewskim i jego zakończoną serią o Szackim, nikt godny polecenia
nie przychodzi mi na myśl. Poszukiwanie dobrego polskiego kryminału trwa więc
nadal.
A czy do
serii o Mortce wrócę? Pewnie w końcu tak, ale chyba tylko po to, żeby w końcu
dowiedzieć się, skąd ta popularność serii. Bo nadal nie mogę znaleźć wytłumaczenia.