Bardzo
rzadko zdarza mi się nie skończyć czytanych książek. A jeżeli już tak się
dzieje, zwykle przyczyną takiego stanu rzeczy nie jest zła jakość powieści.
Zwykle chodzi po prostu o to, że książka jest zbyt nijaka, żeby zachęcić mnie
do jej ukończenia. Są też takie przypadki, kiedy z całego serca marzę o tym,
żeby książka się wreszcie skończyła. Żeby mieć w końcu ten koszmar za sobą. Tak
było w przypadku książki fanatstyczno-historycznej Korona śniegu i krwi autorstwa
Elżbiety Cherezińskiej.
Ale nie
ubiegajmy faktów.
Akcja w Polsce, za czasów rozbicia dzielnicowego, kiedy to
książęta podzielonych ksiąstewek walczą między sobą o jak największe tereny i
ostatecznie, o koronę króla Polski. Spiski, porwania i zamachy są na porządku
dziennym, a ufać nie można nawet członkom właśnej rodziny. A właściwie
szczególnie im.
Przyjrzyjmy
się początkowi ksiązki. Ja rozumiem, że oparta jest na faktach. Ale to nie
oznacza, że żeby wiedzieć kto jest kim muszę cały czas mieć otwartą Wikipedię,
szczególnie, że jedynie niewielki ułamek bohaterów spotkamy w standardowej
książce do historii. Więc, drogi czytelniku, jeżeli nie studiowałeś historii,
to lepiej poczytaj sobie trochę o historii rozbicia dzielnicowego i dynastii
piastów, bo inaczej przez sześćset stron, tak jak ja, będziesz się zastanawiał
kto jest kim. Szczególnie, że autorka ci w tym nie pomoże.
Żadna z
postaci moim zdaniem nie jest odpowiednio opisana. Bo na poważnie, imię i
koligacje rodzinne to nie jest charakterystyka. Szczególnie, że powieść
obfituje w postaci mniejsze i większe, a każda z nich jest opisana w podobny sposób,
który nie pomaga ich od siebie odróżnić. W pewnym momencie zaczęłam tworzyć
listę postaci pojawiających się w książce. Zanim mi się to znudziło, naliczyłam
przynajmniej pięćdziesiąt, a było to pierwsze 20% książki. Więc nie jest łatwo
połapać się który z kolei Henryk porwał którego Władysława, który znowu zabił
Przemysła. Czy coś w ten deseń.
Najgorsze jest to, że rzeczywiście starałam
się nie nastawiać do tej książki negatywnie. Czytając wszystkie pozytywne
opinie na portalach poświęconych literaturze, miałam nadzieję, że coś w Koronie musi być dobrego. Co prawda sam
pomysł uważam za udany, nie wątpię też, że podkład historyczny jest dosyć
wierny (oczywiście poza wstawkami fantastycznymi). Ale problem jest jednak
taki, że ta powieść się w żaden sposób nie broni. A tu jest kilka powodów dlaczego:
1.
Postacie
Moim zdaniem jeden z najsłabszych elementów
książki. Przede wszystkich jest ich zbyt wiele, a często wprowadzane są do
akcji jednocześnie. Żeby jeszcze były dobrze opisane, może czytelnik miałby
szansę je od siebie odróżnić. Niestety, fakt, że jakiś Władysław jest niski, a
Henryk chodzi do domu publicznego, nic mi właściwie nie mówi. Jednak to nie
jest najgorsze, problem zaczyna się na etapie zdobywania kolejnych ziem przez
książęta. Wtedy takie sytuacje zdarzają się zbyt często:
„-Posłuchaj, książę
brzeskokujawsko-dobrzyński.
-I sieradzki- przypomniał mu Władysław,
odstawiając kielich.
-I sieradzki. Ilu macie zbrojnych?”
Ja nie wiem czy to miał być element
komiczny, ale postacie zwracają się do siebie w podobny sposób stanowczo zbyt
często, i jeszcze raz powtórzę- nie jest to sposób na rozpoznanie jednej
postaci od drugiej. Bo ich imiona, przydomki itp. nie idą w parzę z niczym
innym. Władysław jest księciem
brzeskokujawsko- dobrzyńskim i sieradzkim i to tyle. Właściwie równie dobrze
mogłabym przeczytać pierwszy lepszy podręcznik do historii. W sumie akcja jest tam
podobna, a jak już przy tym jesteśmy...
2.
Tempo akcji
Fabuła zasadniczo składa się z kilku
elementów:
-ktoś się bije
-ktoś jest porywany
-ktoś streszcza nam połowę drzewa genealogicznego
piastów
Z małą przerwą na sceny łóżkowe pełne
dziwnych metafor i porównań.
I jeżeli wystarczająco dużą liczbę razy
wymieszacie ze sobą te elementy, to będziecie mieć mniej więcej zarys fabuły Korony. I uwierzcie mi, po trzecim
porwaniu, szóstej bitwie i czwartym przedstawieniu drzewa genealogicznego, robi
się tu trochę nudno. Akcja po prostu
płynie, jednym tempem, nie zważając na przeciwności losu. Nawet jeżeli wydarzy
się coś gwałtownego, to zaraz zostanie przykryte trzema stronami dialogu
opisującymi wzajemne relacje rodzinne rozmówców.
3.
Dialogi
A propos. W tej książce dialogi składają
się w 90% z opisów żywcem wyjętych z pocztu królów i książąt polskich.
Pozostałe 10% to bzdury o wolnej Polsce, dupie Maryni i legendarnym piwie.
4.
Wstawki fantastyczne
Zacznijmy od ruszających się zwierząt
herbowych.
Nie wiem skąd ten pomysł, rozumiem, że
autorka chciała nieco zabarwić świat przedstawiony, żeby wydał się ciekawszy.
Niestety poza takim zabiegiem nie jestem w stanie wyjaśnić powodu dlaczego
elementy fantastyczne pojawiły się w Koronie,
szczególnie, że sposób ich działania nie został nigdzie wyjaśniony. Wiem tylko,
że pasują one absolutnie jak pięść do nosa. Najgorsze jest to, że jedyny ciekawy
element fantastyczny w postaci magii pogan, jest potraktowany tak marginalnie,
a w jednym momencie wręcz ucięty, że aż żal, bo mogłoby coś z tego ciekawego
być.
Aha,
prawie bym zapomniała. Jak już jesteśmy przy motywach fantastycznych. Święta
Kinga. I tu przepraszam, ale nie dam rady na spokojnie. Jest to najgorszy motyw
tej książki. Kinga bowiem jest tak święta, że roztacza wokół siebie woń
kwiatów, jej głos brzmi jak chór anielski i na dodatek wszystkiego, lata. Jej
mąż wydaje się być pogodzony z faktem, że jego żona to dziwny wybryk natury,
który na co dzień ucina sobie rozmowy z Maryją. No wiecie, dzień jak co dzień.
Ale muszę koniecznie zacytować tu jeden fragment, żeby nie było, że zmyślam:
„Gdy w ciepłe dni potrzebowała ochłody, on ją poił, bo gdy Kinga brała
kielich w palce, wszystko, co w nim było, zaczynało wrzeć. Owszem, to było
przyjemne w dni jesiennej szarugi, w zimowe wieczory, gdy grzali sobie wino,
siedząc w łożu i czytając psalmy, ale w czasie upałów stawało się nieznośne.”
I znowu, nic nie wyjaśnia pojawienia się tego typu fantastyki w książce.
Nie jest to raczej motyw komiczny, bo Korona
od takich raczej stroni.
5.
Język stylizowany
Z językiem stylizowanym mam problem, ale
nie jest to na szczęście coś, co mocno rzuca się w oczy, bo przez większość
czasu dialogi bohaterów wyglądają dosyć realistycznie. Dopóki ktoś nie rzuci
jakimś „serio” w rozmowie. Mnie osobiście raziły też te wszystkie kurwy w
dialogach, wydawały mi się nieprzystające do epoki i sposobu formułowania
wulgaryzmów w tych czasach, ale z drugiej strony nie znam się na historii
języka tak dobrze żeby móc podważać możliwość ich występowania w XIII wieku. Niemniej,
momentami tego typu wstawki wydawały mi się niezręczne.
6.
Skróty fabularne
To był dla mnie największy problem w pewnym
momencie czytania książki. Bo wiem, że moja słaba pamięć do imion i brak wiedzy
historycznej mogły utrudnić mi właściwy odbiór książki. Ale nad skrótami
fabularnymi nie ulituję się. Najgorsze jest to, że nie są niczym podyktowane,
autorka po prostu postanowiła opuścić z opisu część wydarzeń. Dowiadujemy się o
nich dopiero po fakcie. Problem jest taki, że najczęściej są to wydarzenia
dosyć ważne dla fabuły, bo na przykład nagle okazuje się, że jeden z bohaterów
został porwany i uwięziony a my nieprzypominany sobie, żeby chociażby ruszał
się z domu w ostatniej scenie. Narracja skacze też między dużą liczbą
bohaterów, więc poskładanie sobie wszystkich faktów i wydarzeń tak, żeby
stanowiły logiczną całość przynajmniej mi stwarzały niemały problem.
7.
Legendy Arturiańskie
No właśnie, to jest motyw, który niby mało
istotny dla fabuły, a był jak dla mnie jednym z najbardziej na siłę
umieszczonych w książce. Bo ja rozumiem, że możliwym jest, że w trzynastym
wieku legendy arturiańskie już do Polski dotarły. Ale na miłość wszystkiego co
święte, czy pieśni o rycerzach okrągłego stołu muszą być śpiewane na każdym
dworze jak Despacito? Za każdym razem jak ktoś śpiewał pieśń, nie ważne z jakiego
powodu, musiały to być te nieszczęsne legendy arturiańskie.To już nawet w Esce
mają większą różnorodność jeżeli chodzi o piosenki!
Czy
są jakieś dobre strony tej książki? Niewątpliwie jest nią kronikarska wręcz
skrupulatność w przedstawianiu kolejnych członków rodów polskich okresu
rozbiorów. To, co również jest poniekąd słabą stroną Korony, bo wydawać by się
mogło, że obowiązek kronikarski czasami zwycięża w starciu z dobrą fabułą. Bo
niestety, nie zawsze życie pisze najlepsze scenariusze. Sam pomysł na książkę
uważam za bardzo dobry, wydaje mi się, że mało jest w chwili obecnej na naszym
rodzimym rynku powieści traktujących o dalszej historii naszego kraju. I to się
niewątpliwie chwali, szczególnie, że akurat okres rozbiorów wydaje się mi być
wybitnie niewdzięczny w przedstawieniu.
Kończąc,
Korona śniegu i krwi jest książką
która z wielu powodów mnie po prostu zmęczyła. I nie chodzi mi tu o jej
długość, choć ta jest potężna, bo wiele jest książek, które mimo długości są w
stanie skutecznie czytelnika wciągnąć. Może to mój brak wiedzy historycznej
spowodował, że książka mnie nie zainteresowała swoją treścią, jednak uważam, że
powieści tego typu powinny przynajmniej częściowo bronić się nawet w momencie, kiedy
czytelnik jest laikiem jeżeli chodzi o historię. Zabrakło mi tu jakiegoś
mocnego elementu spajającego całą fabułę. Ta wydaje się być za bardzo
rozdrobniona. Czy to z powodu nagromadzenia zbyt wielkiej liczby postaci czy
częstego przeskakiwania narracji między nimi, trudno jest tu znaleźć rytm i co
najgorsze, trudno jest znaleźć jakiekolwiek uczucia względem bohaterów. Nawet
po kilku setkach stron nadal mogą oni być czytelnikowi zupełnie obojętni.
Pozycja
niewątpliwie dla miłośników historii. Takich, których nie obchodzi fabuła ani
charaktery, byleby nazwiska i miejsca bitew się zgadzały.
Tyle
ode mnie, pozdrawiam
toldie